Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

I
MÓJ DZIENNIKARSKI JUBILEUSZ

   Uczeni nie mogą się dotąd zgodzić, w którym z trzech przybytków namiętności temperatura jest wyższa: czy w teatrze, czy w domu obłąkanych, czy redakcji?
   Osobistej opinii wyrazić nie mogę, znam bowiem dobrze jedynie teatr i redakcję, lecz do szpitala wariatów, pomimo wybitnych w tym kierunku zdolności, jeszcze nie dojrzałem. Psychiatrzy patrzą na mnie jednak z ciekawym zainteresowaniem i robią miny na temat: „przyjdzie koza do woza!” — Widać z tego, że długoletnie zajmowanie się teatrem i długoletni pobyt w wielu redakcjach tak wybornie przygotowuje do kariery łagodnego melancholika, jak gimnazjum do wyższych studiów uniwersyteckich.
   Każdy wie, że teatr jest przybytkiem wytwornych pomyleńców, nie każdy wie, że i w młynie redakcyjnym obiecujący młodzieniec ulega powoli, dzień za dniem, lekkiemu pomieszaniu klepek, wzburzeniu umysłu i zatraca wszelką miarę, wedle której funkcjonuje serce. Łagodny poczciwiec blękitnooki, dobroduszny człowieczek, którego w wielkiej redakcji mianowano łapiduchem, specjalistą od krwi i zbrodni, staje się tygrysem, któremu życie by obrzydło, jeśliby nie miał na codzień ze dwóch nieboszczyków, a na niedzielę ze trzech „sensacyjnie” zakatrupionych. Jego hasłem jest: „Kęsim! Kęsim!” Pachnie zbrodnią jak aktor szminką, malarz farbą, poeta atramentem, a wszyscy razem — wódką.
   Na pogrzebach uczciwi ludzie zwykle płaczą, krewni udają przynajmniej, że płaczą; dwóch jest jednak podczas żałosnych i żałobnych ceremonii ludzi prawdziwie zadowolonych i uśmiechniętych: sam nieboszczyk i ten, co będzie dla gazety opisywał pogrzeb. Wesoły szczygieł jest mniej rześki i ruchliwy o poranku niźli znakomity dziennikarz, co się pławi w swoim żywiole. Na znakomitym dziennikarzu nigdy i nic nie uczyni żadnego wrażenia, jego nic nigdy nie zdoła zdumieć. Gdyby się ziemia otwarła i ludzie szaleliby z przerażenia, dziennikarz zajrzałby ciekawie w rozwartą jej paszczę, jak dentysta w rozwartą szeroko ludzką gębę. Tajfun, wojna, trzęsienie ziemi, cholera, burze i pioruny są to w dziennikarskim zawodzie miłe i urocze uśmiechy bujnego życia, z których on zbiera śmietankę i zaprawia nią czarną kawę drukarskiej mazi. Życie nigdy nie jest dość szalone dla szaleńca…
   Ze zgrozą myślę o tym, że ja przez trzydzieści prawie lat żyłem w takich zespołach i wedle rozumnej zasady wariatów, wedle której wariat uważa siebie za spokojnego filozofa, a wszystkich innych za wariatów, patrzyłem na moich kolegów z litościwym kiwaniem głowy nie wiedząc o tym, że oni na mój temat też uderzali się znacząco palcem w czoło. Popularniej mówiąc, ja też byłem redaktorem. Stąd pochodzą te siwe pasma w mojej czuprynie, dlatego czasem budzę się w nocy z wielkim krzykiem, bo mi się śni, że mam w brzuchu telefon, a niezmierna gromada nieboszczyków pochyla się nade mną z groźnym pomrukiem: „oddaj duszę!” — Z tego to powodu obchodzę dziennikarski jubileusz.
   Jest to okazja wyborna, aby sobie przypomnieć, jak wyglądała dawna redakcja gazety, i opisem jej zdumieć młode dziennikarskie pokolenie wielkich panów, mających na swe usługi ajencje prasowe, linotypy, telefony, radio, telefotosy, rotacyjne maszyny i sto innych oszalałych wynalazków. Tylko siąść i pisać, a potem usmażyć to w roztopionym ołowiu. Nie takie książęce mieliśmy życie, my, stare redakcyjne konie, chodzące przez dzień i noc w skrzypiącym kieracie. Nieprawdaż, siwi koledzy, którzy się nie dziwicie niczemu? Nieprawdaż, stary reporterze, który byś sam wstał z trumny, aby własny opisać pogrzeb?
   Za naszych czasów nic się nie działo i trzeba było sprytnie i zgrabnie robić „sensacje”, aby uczciwemu czytelnikowi włosy dębem stanęły na lichej imitacji głowy. Życie lazło w stronę śmierci ślimaczym chodem, w powietrzu nie warczały aeroplany, nie było wojen i nie było trujących gazów. Kiedy się szczęśliwie zjawił Kuba Rozpruwacz, płakaliśmy z zachwytu. Dzisiaj na każdym kolejowym dworcu przechowują walizkę z pokrajaną na kawałki hrabiną. Za naszych czasów, kiedy jeden Turek strzelił spoza drzewa do Bułgara, a potem obaj ze strachu uciekli, to już była wojna. Litery naszej gazety pęczniały z dumy i radości, a krew kapała z jednego Turka przez długie tygodnie. Straszyliśmy zalękły świat i nie pozwalaliśmy usnąć abonentowi gazety. Druty telegraficzne uginały się pod ciężarem potwornych wieści i modliliśmy się, aby jakiś figlarny Albańczyk ukradł kozę zagraniczną i aby z tego zrobiono dyplomatyczne demarche. A dziś?
   Za naszych dziennikarskich czasów pisaliśmy wielkie o tym artykuły i kończyliśmy je gromkim okrzykiem: „A cóż na to policja, czy śpi?” — kiedy Icek Mówdomniejeszcze sprzedał śmietanę z utopionym w niej szczurem. Kiedy ktoś złamał sobie gnat albo wybił dwa zęby obywatelskie na śliskiej ulicy, gazeta podnosiła ryk lwi i wzywała do opamiętania prezydenta miasta, dyrektora policji, marszałka galicyjskiego sejmu i wszystkie władze. Artykuły na ten temat zalewano gorzkim oświadczeniem: „Bez komentarzy!” — Zawsze się pisało: „Bez komentarzy” — bo była w tym ironia, krwawa, jak świeża polędwica, i wężowe jady, i żółć, i arszenik, i gorycz, i nieznany jeszcze wówczas gaz łzawiący. Władze drżały, a cesarski namiestnik jęczał i bil głową o ścianę, takiego dostał łupnia. A dziś?
   Zdarzały się nam czasem gratki wyborne i na chmurnym niebie szarości codziennego żywota, lepkiego jak klej na muchy, ukazywał się złoty promień słońca: włamanie… O radości! Życie stało się nagłe piękne, wreszcie było o czym pisać. Gdyby nie obawa o zegarek, reporter byłby uściskał miłego złodziejaszka. Dziennikarz cieszył się, cieszył się prokurator, wszyscy się cieszyli. A dziś?
   Szczytem szczęścia były zdarzenia purpurowe jak kwiat, kiedy w grę wchodziła zbrodnicza miłość, kiedy się zdarzyło, że diabeł z nudów zapalił w jakimś starym babskim piecu i baba, porzuciwszy małżonka, dyrektora banku, prawnie jej poślubionego, uciekła w szale i w kaszmirskim szalu z kasjerem banku. Ów dowcipny kasjer pozostawiał zwykle romantycznego mastodonta w pierwszym gorszym mieście, a sam wiał do wolnej Ameryki. Wtedy pisaliśmy płynną purpurą, czerwonym atramentem, każde słowo było okrzykiem, wykrzykniki wyrastały jak cyprysy po każdym zdaniu, rozdzieraliśmy symboliczne szaty nad upadkiem moralności i przekleństwem miłości, płakaliśmy łzami wielkości gołębich jaj nad opętaniem matrony, co niepomna swoich lat czterdziestu, rwie z kopyta na zatracenie ciała i duszy. O tempora, o mores! Czy mojego kolegę z roku 1939 zainteresuje ucieczka siedemdziesięcioletniej hetery z jakimś Valentinem?
   Straszne czasy! Martwe Morze życia stało się oceanem: wyginęły sardynki — zostały same rekiny. Już bym nie potrafił być dziennikarzem w dzisiejszych czasach. Bojałbym się grozy tego świata i straszliwego jego obłędu. Świat „wyszedł z formy” i tak napęczniał, jak anakonda, co połknęła (czy też „połknął”) — całego konia. W trzywierszowej notatce dzisiaj jest więcej krwi, łez i nieszczęścia, niż w całej naszej gazecie było tego przez miesiąc. Dlatego wyrobili się jak w medycynie, w której też namnożyło się chorób, doskonali specjaliści. Jak w szpitalu wariatów jeden udaje króla, drugi hrabiego, trzeci geniusza, a inny świętego, jak w teatrze istnieje amant, komik, rezoner i czarny charakter, co zawsze wchodzi na scenę z wykrzywionym zbrodniczo pyskiem, a za nim idzie nieszczęście i śmierć, tak w dzisiejszej redakcji jest zawodowiec od polityki, od giełdy, od teatru, od dowcipów, od krwi i od innych siedemdziesięciu plag egipskich. Jest specjalista od wesel i pogrzebów, od rubryki „przyjechali” i od rubryki „odjechali”, czyli „umarli”.
   Za naszych czasów nie było takich wybornych speców; dziennikarz był encyklopedią, polihistorem, politykiem, felietonistą i umiał, szelma, przepowiadać pogodę lepiej od Pima, orientował się bowiem wedle „darcia w nogach”. Każdy zresztą miał jakąś zreumatyzowaną babkę, która mu nieomylnie podpowiadała. Radio czasem łże, babka nie łgała nigdy. My umieliśmy wszystko i nie tylko wierzyliśmy w to sami, najśmieszniejsze jest to, że wierzyli w to łagodni nasi czytelnicy. Błogosławione to były czasy, kiedy niewzruszoną prawdą było to, co „stało” w gazecie; gazeta była zatłuszczoną brodą Proroka, na którą przysięga prawowierny Islamiec. „Gazeta wszystko wie!” — to było przekonanie nieszczęsnych abonentów.
   Raz mój jeden kolega, wyborny chłop, nie mając żadnej „sensacji” do porannego numeru, napisał, łajdak jeden, że w Ameryce zapaliła się wielkim pożarem… kopalnia brązu. Jak Pana Boga kocham, tak napisał! I, o dziwo! Nikt nigdy nie słyszał, że się brąz kopie, a sto tysięcy ludzi przeczytało to i miało do siebie żal głuchy, że byli dotąd takimi kretynami. Trzeba tylko umieć napisać: z wiarą, z przekonaniem i ze zwycięską odwagą. Stary dziennikarz z naszych czasów, nagle w nocy zbudzony, mógł od razu napisać wszystko o wszystkim. Pan Bóg zakrywał ręką twarzy gwiazdy bladły, ziemia jęczała z rozpaczy i ze zdumienia, a ludzie czytali i wierzyli. Błogosławieni, którzy wierzą w to, co napisze taki Zagłoba.
   Aleśmy łgali, ha! Aż miło wspomnieć… Ja raz wymyśliłem potworną bujdę do wielkanocnego numeru gazety, że Beduini malują podczas świąt wielkanocnych strusie jajka, jako pisanki, co świadczy o tym, że się wśród nich tuła kult chrześcijański. Redaktor mnie nie zastrzelił, bo uwierzył, czytelnicy dowiedzieli się o tym z miłym zdumieniem. Na czytelników zresztą mało liczyłem, bo w okresie świąt prawie wszyscy byli zalani. Ale tę ponurą, łajdacką, oszalałą wiadomość przedrukowały inne pisma, a po roku ukradła z innej gazety notatkę tę… moja własna gazeta, w której przeczytałem ją z okrzykiem przerażenia. Na moje dobro muszę wyznać, że zaraz poszedłem do spowiedzi. Wątpię jednak, aby mi niebo przebaczyło wszystkie zbrodnie; trzeba by morza dobroci, oceanu dobroci. Zawodowy, dyplomowany wariat, taki ze złotym medalem, nie mógłby wymyśleć w ciągu całej swojej kariery drobnej części tych łajdactw koszmarnych, które ja wymyśliłem po pięć groszy od wiersza. Na dobrą sprawę czytelnicy powinni byli zastrzelić mnie z miejsca.
   W młodych latach, kiedy zajmowałem się dziennikarstwem, pisałem wszystko; pisałem przeto: felietony, wiersze uroczyste, krytyki teatralne, opisywałem pogrzeby i pożary, „robiłem” kronikę miejską, odbierałem telefony; bardzo się to podobało krwiopijcy redaktorowi, który mi doda! jeszcze jeden dział: giełdę.
   Był to jeden z najlepszych pomysłów w historii dziennikarstwa. Kazano mi skontrolować codziennie około trzydziestu pozycji giełdowych i zanotować wahania kursów wedle wiedeńskiego pisma. Bardzo proszę… Pięknie to czyniłem przez pierwszy tydzień; poczułem jednak, że mój wolny duch w wyświechtanych porciętach po świecie chodzący i nie posiadający najmniejszej akcji giełdowej, zaczyna się buntować. Postanowiłem tedy urządzić małe trzęsienie giełdy. Nie zwracając uwagi na to, co drobiazgowo notuje niemieckie pismo, nadałem akcjom bieg według własnego uznania. Akcje kolejowe zrujnowałem i obniżyłem o pięćset koron na sztuce, sympatyczne jednak sole potasowe podniosłem ze stu koron do trzech tysięcy pięciuset. Niech się jakiś biedak pożywi! Niektórych nie ruszałem, więc tkwiły bez ruchu jak paralityk, niektórym jednak kazałem skakać pod niebo, aby je nazajutrz stracić w piekielne czeluście.
   Nowy Jork zadrżał. Giełda londyńska przykładała sobie lód do głowy. Berlin przecierał oczy, a Paryż mdlał ze zdumienia i rozpaczy. Najśmieszniejsze zaś było to, że nikt tego nie zauważył loco Lwów. Tacy tam mieszkali bogaci ludzie i tyle posiadali akcji! Dopiero jakiś ciekawy czarny giełdziarz — oby mu broda wyliniała — narobił rejwachu i redaktor cisnął we mnie ogromnym kałamarzem. Tego samego dnia odebrano mi „giełdę”. Dział ten stał się z powrotem nudny i nieciekawy; akcje ledwie się ruszały jak ślimaki, podczas gdy „moje” akcje szalały, tańczyły jak pchły. Nikt szkody nie poniósł, a polityce ekonomicznej ukazałem nowe, jasne horyzonty, nauczyłem ją fantazji i tańczenia mazura. Dzisiaj już nikt tego nie potrafi! Do redakcji przynoszą giełdową cedułę, dokładną i nieomylną, szarą i nudną.
   Z tego widać, jak wspaniałe i szerokie były nasze zamiłowania, chociaż i w owych czasach był w redakcji jeden specjalista, niezastąpiony fachowiec: ten, co odbierał telefon z Wiednia. Nie było to takie łatwe. Telefon był ogromną skrzynią, która huczała, dudniła, gwizdała, wydawała ryki, śmiała się diabelskim śmiechem i której wciąż burczało w brzuchu. Pot ściekał po głowie człowieka, który walczył z tym harkoczącym bykiem. Musiał to być specjalista, obdarzony lwim głosem, który się darł jak opętany, a czasem tłukł ręką w drewniane pudło, aby wypuściło z siebie wielkie słowo. Urząd ten w najbardziej narodowej redakcji pełnił Żyd, bo katolik byłby na nic do takiego interesu, a to z tego powodu, że u drugiego końca sznurka, we Wiedniu, też wisiał Żyd. Razem musieli się jakoś dogadać wiedeńsko—galicyjskim językiem. Zresztą, kiedy ten we Lwowie pytał: „Koło Polskie co jest, co?” — tamten we Wiedniu odpowiadał: „Nu!” — i obaj wiedzieli, co wiedzieli. Katolik byłby gadał przez dwie godziny i niczego by się nie dowiedział.
   Głównym współpracownikiem w dawnej redakcji była fantazja. Musieliśmy zrobić na miejscu „własną korespondencję” z Chin, z Tybetu i z wysp Salomona. Czasem ludzie płakali, kiedy korespondent był rzewny, czasem chwytała ich groza, kiedy łajdak uśmiercał głodową śmiercią dziesięć milionów Kitajców. Nieszkodliwe były to igraszki. Inne rzeczy pisane były ze świetną powagą, uczciwie i sprawiedliwie. Felietony były piękne, a poezje kwitły jak sad na wiosnę. Krytyki teatralne pisane były tak górnie, że biedny czytelnik nigdy nie wiedział, czy sztuka jest dobra, czy pod zdechłym psem; ludzie z owych czasów byli tak naiwni, że wierzyli nawet krytykom teatralnym. Dzisiaj zmądrzeli.
   Jedno było za naszych czasów bezsprzecznie piękne i jasne: słowo. Staraliśmy się pisać tak czystym językiem, że mowa polska uśmiechała się do nas z zadowoleniem pięknej kobiety, która wie, że całym sercem jest kochana. W polemice walczyliśmy na szpady kłaniając się sobie jak królewscy muszkieterowie przed pojedynkiem.
   A redakcja była jedną rodziną, wielce w sobie rozmiłowaną. Jeden drugiemu bez namysłu podpisywał weksle, które w banku przyjmowano z wielkim namysłem. Referent od paradnych pogrzebów chętnie pożyczał fraka koledze, co szedł urzędowo na bal, aby opisywać tualety damskie, bo taki był zwyczaj; za to referent od balów, jeśli zwędził na nim pieczoną pulardę, oddawał kuper i nogi właścicielowi fraka. Tak bardzo kochaliśmy się wtedy!… Łączyła nas miłość i wspólny wróg. Tym strasznym wrogiem, zwalczanym podstępnie i jawnie, był nieszczęsny człowiek–kasa: dyrektor administracji, pan honorariów i zaliczek. Łatwiej można by wycyganić łup od tygrysa lub krokodyla, trumnę od nieboszczyka niż od tego człowieka parę groszy. Łatwiej można było wzruszyć omszały kamień. Szkot jest lekkomyślnym rozrzutnikiem wobec tej żyjącej kasy. Ten jeden się nie zmienił i do dzisiaj jest taki sam.
   Ale i jego wspomnijmy z miłością…
   Uśmiechnijmy się do niego i do owych czasów, kiedy to nie było radia, telefonów, ajencji prasowych, gotowych komunikatów i giełdowych cedułek. Piękne to były czasy! Chodziły bez portek, ale miały fantazję, rozmach i dowcip. A ci ludzie, wiecznie się spieszący, piszący szybko, wszystko umiejący, kochali z całej duszy zawód swój, zawody swoje i klęski. Dlaczego patrząc poza siebie, mają zamglony wzrok. Takie stare konie, a tulą się do wspomnienia jak do lubej kochanki… Dajcie pokój, panowie… To już stare pudło…

poprzedni Spis rozdziałów następny