Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

I
ŻYCIE PARYSKIE

   Czas — koń apokaliptyczny — pędząc obłąkanie wpadł w tak gęsty las zdarzeń, że przez ich powikłaną gęstwinę zaledwie dostrzec można daleką, daleką smugę spokojnego poranka, co za chwilę przepadnie w ciężkim mroku niepamięci. Dlatego każdy prawie, co chowa w sercu wspomnienia, ogląda się poza siebie coraz częściej i zbiera owe pyłki, więdnące i niknące, aby je ocalić i czasem na nie spojrzeć, kiedy już niczego innego nie będzie na świecie, jeno robot, radio i maszyna. Uśmiech też umrze niedługo. Uśmiechajmy się, bo — Beaumarchais’ego odmieniwszy — „nie wiadomo czy uśmiech potrwa jeszcze trzy tygodnie”…
   Uczyńmy wyprawę do Paryża.
   W czasach cielęcej mojej młodości nie można było wyzwolić się z terminu na czeladnika w cechu malarskim czy pisarskim, jeśli się nie odbyło wędrówki do stolicy światła i świata. Młodzieniec z artystycznej branży, który nie był w Paryżu, był marnym Turkiem, który nie zwiedził Mekki i nie pił wody ze studni Cem–Cem. Brak mu było tego świetlanego pocałunku, który na czole adepta składał Paryż. Zdawało się, że taki będzie zawsze miał bielmo na oczach. Dlatego najczarniejszą troską skrzydlatego młodziana była ta największa i najcięższa wędrówka nad Sekwanę i dlatego nawet nędza, dziurawa i odarta, ulegając temu złotemu przesądowi, zabierała tobołek, do tobołka nadzieje i zielone entuzjazmy i szła głodować — do miasta największego bogactwa i najprzeraźliwszej nędzy. O tym bogactwie wiedziało się z romansów, o nędzy zaś z doświadczenia.
   Jak chłop, co dąży do Ameryki po bogactwo, dowiaduje się zbyt późno, że woda w oceanie ma posmak słonych łez, tak samo skrzydlaty młodzieniec dowiadywał się w Paryżu, nasłonecznionym i rozśpiewanym, że głód jest tak samo nielitościwy, jak na krakowskim poddaszu czy lwowskim zaułku. Choćby jednak miał umierać sto razy i tysiąc razy spać pod arkadą mostu, nie powracał. Paryż dlatego jest takim miastem straszliwym, że wyjechać stamtąd nie można. Przeklina się je i uwielbia — nienawidzi i kocha do szaleństwa. Tuli się do jego murów, choć są zimne i kamienne. Ma w sobie niepokonany urok cudownej, ślicznej czarownicy. Młode oczy, oszołomione i zasypane złotym pyłem zachwytu, nie mogły się oderwać od jej widoku i obmywały się często łzami.
   Był tam wśród nas jeden taki, co przyleciał na młodych skrzydłach i miał przebyć w Paryżu dwa tygodnie, licząc po trzy franki dzień, gdyż więcej nie posiadał. Mija równo lat czterdzieści, a on tam jeszcze siedzi i za lat pięćdziesiąt tam mu urządzą pogrzeb szesnastej klasy. Nawet Hamsun, który widział taki głód, jakiego nie widział nikt na świecie, zdumiałby się na widok tych głodów, które szarpały tego człowieka w początkach jego pobytu. A jednak nie wyjechał.
   Teraz to już wszystko fraszka. Nikt tak lekkomyślnie nie jeździ i nikt nie jest taki romantycznie niemądry, aby głodować dla chimery. Kiedyś za naszych czasów było więcej przeraźliwie ambitnych obłąkańców, bladych, rozczochranych straceńców, nieutrudzonych wędrowców, śmiesznych i zadzierżystych, którym się zdawało, że sztuka mieszka tylko w Paryżu, a nie w każdym, najbardziej zapomnianym zakątku świata. Takie było hasło i taki „zew”. Trzeba było słuchać i rwać z kopyta do tego boskiego Paryża, aby się potem nosić bardzo górnie.
   Jednych ten Paryż napełniał światłem i rozszerzał im oczy, a drugich tłamsił, paczył, wykrzywiał i czynił z nich dziwolągi; jechał mądry chłopczyna, a wracał geniusz, tylko cokolwiek kretyn. Siedział, mandryl jeden, przez dwa lata w Paryżu, grał w bilard i raz jeden był w Luwrze, bo deszcz padał i trzeba było gdzieś się przed nim schronić. Takich było tysiące. Francuz, słaby geograf, zwał takich Polaków: „Rosjanami, co nie mają pieniędzy”. Każda nacja miała takich swoich przedstawicieli, zaludniających Montparnasse i napełniających dzielnice rozgwarem najrozmaitszych języków, skąd pochodzi opowieść, że kiedy jakiś nieopatrzny Francuz sprowadził się do niej, powiesił się po tygodniu z tęsknoty za Francją.
   Były jednak inne mnogie tysiące takich, co chcieli wypić kastalskie źródło do cna, co pili zachłannie słońce tego Heliopolisu, wypatrywali oczy aż do bólu, nasłuchiwali każdego jego jęku lub krzyku radości. Tacy chodzili jak somnambulicy, jak odurzeni, w ciągłym zachwycie, co nie zważa na głód i udrękę. Wiele było tego głodu, cokolwiek za wiele. Ziomkowie w ojczystej ziemi radzi, że artystyczny narwaniec znikł im z oczu, nie odpowiadali zwykle na listy, wołające krwawym głosem, a ponieważ narwaniec nie miał swego conta w Banku Francuskim, dość jadowite nastawały czasy. Lekkomyślność siwiała z rozpaczy i Sekwana wzbierała czasem od łez polskiej cyganerii. Taka jednak była tajemnica ówczesnego Paryża, że rozpacz nie trwała zbyt długo i była jakaś lżejsza do zniesienia.
   Cygan–poeta ratował okruszyną chleba cygana–malarza i odwrotnie. Ośmielam się twierdzić, że nigdy nie było serc czulszych jak wśród cyganów. (Ponieważ teraz już ich nie ma w ogóle, więc owe serduszka zwiędły i można je sprzedać na szmelc. Ja mówię o dawnych czasach). — Kto miał izdebkę na mansardzie ósmego piętra, tuż obok księżyca, w którym czasem ukazuje się słodkie widmo Mimi Pinson, ten miał równocześnie dom zajezdny dla bezdomnych przyjaciół, dobrych mołojców, wesołych mołojców, strasznie biednych mołojców. Cudowny Murger uśmiechał się w grobie widząc, że nic się nie zmieniło od jego czasów, przeplatanych słońcem, śmiechem i śmiercią. Dobrze było „pod dachami Paryża”. Ten Rene Clair, co w swoich filmach umie jeszcze dostrzec nad złotym zgiełkiem Paryża te podniebne śliczności, głodne i uśmiechnięte, jest Murgerem filmu i ma najmądrzejsze w Paryżu spojrzenie. Słodka dziewczyna, Anabella, jest tego podniebnego królestwa królową, której tron stoi na strychu.
   „Życie paryskie!” Boże miły… W operetce oznacza ono szampan, ostrygi, kankana, miłość i wesołe awantury. U nas oznaczało ono krótko: wesołą nędzę. Nie oddałby jej jednak oszołomiony młodzian ówczesny za najtlustszy dobrobyt i za wszystkie skarby świata, choćby warte były razem tysiąc franków, przeraźliwą wonczas cyfrę, którą operował jedynie Flamarion w paryskim obserwatorium. Tysiąc franków, tak czy owak, wzięliby diabłowie i kupcy jako diabłowie zachłanni, a z tych biednych dni, złoconych cudownymi zachodami słońca, z tych szczęśliwych dni wolności, wolności rozśpiewanej i szerokiej, ulepił człowiek niejedną książczynę i ma w skrzyni zapas wspomnień rzewnych i pięknych.
   Czasem, kiedy się zejdą stare z owych czasów „paryżany”, siadamy oklep na wspomnieniu i prędzej, niżby zdążyła iskra elektryczna, jesteśmy już w jakimś naszym paryskim zaułku. Jeden jest ambasadorem, jeden rektorem akademii muzycznej, drugi rektorem akademii malarskiej, ten sławnym dziennikarzem, ten skrzypkiem rozgłośnym, ten pisze mizerne książki (to ja!) — tamten rzeźbiarzem niezwykłej miary, A wtedy? Łapserdaki od siedmiu boleści i z siódmego piętra, chłopaki wesołe, rozigrane, zapalczywe, rozgorzałe, głodne, śmieszne, malujące zachłannie, grające na gęślikach, piszące z pasją i głupio. Bracia — więcej niż bracia rodzeni. Przyjaciele — lepsi od Kastora i Polluksa. Wspólny jedliśmy chleb i to samo kwaśne piliśmy wino. Zegnani przez paryskie opętanie ze wszystkich stron ojczystej ziemi, bezportkie Gaskończyki, związani byliśmy dolą i niedolą i nie można było „na oko” odróżnić naszych serc, tak jedno do drugiego było cudownie podobne i rytm ich był taki sam: nagły, szybki, popędliwy, niespokojny. Cóż mogła zrobić tępa, głupawa bieda z takimi, którzy śmieli jej się prosto w nos? Trzeba zaś dodać, że bywaliśmy bardzo dowcipni; nic bowiem tak nie zaostrza dowcipu, jak racjonalna dieta. Chytre eskulapy od nas nauczyły się systemu leczenia głodem zbolałych ciał i zatłuszczonych dusz. My nie umieliśmy wykorzystać doskonałego wynalazku, na którym inni robią majątek. Za to wesołość nasza była szeroka, czasem bowiem cala dzielnica za naszą mizerna sprawą dostawała szału i małego kręćka.
   Umiejętność bytowania doprowadziliśmy do mistrzostwa, które mogło zdumieć nawet przemyślnych Francuzów. Wszystkie paryskie lombardy znały nasz wspólny skarb, dość parszywą, prawie srebrną papierośnicę, która robiła takie błyskotliwe miny, jak gdyby uczyniona była naprawdę z cennego metalu. Kiedy urzędnik w lombardzie był w dobrym humorze, dawał za nią pięć franków, złośliwiec rzucał najpierw złe spojrzenie, a potem rzucał papierośnicę z powrotem. Umieliśmy jednak gadać wesoło nawet z tymi ludźmi, co słuchali tylko narzekań i płaczów i nie mogli się wzruszać. Na rue de Rennes był taki jeden urzędnik (oby miał pociechę z dzieci!), co za tę głupią papierośnicę dawał dwadzieścia franków. Ten człowiek miał do nas słabość. Za to ma do dzisiaj zapewne tę papierośnicę, bo tylko wariat z dziada pradziada dałby za nią dziesięć franków.
   Raz jeden było bardzo źle. Papierośnica była w zastawie, marzec był kaprawy, deszczowy i zimny. Jedynym ciepłym stworzeniem, które nam okazywało współczucie, był żelazny piecyk, dostawiony do paryskiego kominka, odznaczającego się tym, że ciepło z niego wychodzi, a za to wchodzi wiatr. Paliło się w tym piecyku, więc huczał i tym huczeniem zwrócił naszą uwagę. I sprzedaliśmy piec, żywy, gadający, jeszcze ciepły piec! Do dziś nie mogę zapomnieć jego spojrzenia przez małe okienko z miki, tego serdecznego jęku, z jakim zagasnął. Mam wrażenie, żeśmy sprzedali szczebiocące dziecko. Biedny piec… Ugolino pożarł dzieci, aby im zachować ojca. Ucałowałbym go dzisiaj, gdybym wiedział, gdzie się podziewa. (Nie Ugolina, lecz piec). — Twórca baletu Świtezianka znał go dobrze, bo go kupował i targował przez trzy godziny.
   Trudno. Twarda konieczność. Uczyła nas ona w najbogatszym mieście najrozmaitszych sztuk, przemyślnych i roztropnych. Był wśród nas zacny malarz, morowe chłopisko, któremu zdarzyła się niebywała gratka, dnia jednego bowiem wieść poszła po Montparnassie, że malarz otrzymał od krewnych w kraju wspaniały dar: sukno na ubranie. Malarz chodził dumny, z pyskiem wypiętym pod słońce, i poszedł na bulwary, aby rozpychać się łokciami. Niech burżuje wiedzą, że on będzie miał nowe ubranie.
   Doskonale! Sukno spadło z nieba, tylko krawiec nie mógł stamtąd spaść. Krawcy, chytry naród, ubrdali sobie, że trzeba im płacić za uszycie ubrania. Malarz był lekkomyślny, ale nie do tego stopnia, aby uwierzyć, że znajdzie choćby dziesięć franków. Cóż tedy czyni? Czyni roztropnie. Zdejmuje z siebie stare obleczenie, pruje je brzytwą i wedle tych części składowych kraje sam. Potem przez trzy tygodnie szył nowe ubranie. Przynosiliśmy mu jadło i wodę, a on szyi i szył ku podziwowi całego narodu i wreszcie uszył. Mamma mia! Najniezgrabniejszy kapucyn w swoim habicie wyglądał jak chevalier d’Orsay wobec tego eleganta. Spodnie zaczynały się od szyi, a w rękawie zmieściłby się cały malarz. Marynarka nie miała guzików, bo nie wystarczyło. Ale na Polach Elizejskich nie było dumniejszego dandy. Geniusz stroił szatę, nie szata geniusza, tak jak być powinno.
   Praktykowanie w najwyższej szkole sztuki nie uwalniało od doraźnej praktyki na terenie gospodarstwa domowego. Na dobrą sprawę mógłbym dzisiaj udzielać porad, jak urządzać tanie obiady za ówczesnego franka, „zdrowe i pożywne”, choć nie na prawdziwym maśle domowym, albo wykładać niedoświadczonym panienkom sztukę otwierania ostryg i zręcznego wycierania naczyń kuchennych. Zgrabność nasza w tym kierunku była bliska doskonałości. Dla człowieka, który umiał uszyć ubranie, wymycie dwóch talerzy było śmieszną drobnostką, tym bardziej że talerze nie były zbyt sfatygowane. Podstawą pożywienia naszych błogich czasów paryskich były ostrygi portugalskie (dziewięćdziesiąt centimów tuzin, licząc hurtem: żywe i już dogorywające) i mięso końskie. Myślę, że cyganeria paryska przyczyniła się walnie do tego, że dzisiaj Paryż nie ma koni. To my zjadaliśmy je metodycznie, zawzięcie i uparcie. Stare szkapy dostawały obłędu na nasz widok i rżały żałośnie. Funt rumaka pełnej krwi kosztował dwa susy (dlatego mówię z polska „susy”, aby wszystkie terminy przypominały kawalerię). Można się było pożywić i ukoić polska naturę rwącą się do koni. Osioł w kształcie kiełbasy był cokolwiek droższy i dlatego gatunek ten jeszcze ocalał.
   Z napojami było łatwiej. Istniał wonczas w Paryżu miły zwyczaj, że do czarnej kawy dodawano odrobinę niby koniaku, nalewanego z butelki, opatrzonej podziałką. Na twarz wolno było wypić niewiele — od kreski do kreski. Życie jednak jest zawsze silniejsze od wykreskowanych przepisów. Nam wolno było chyłkiem ułowić nawet trzy, nawet cztery kreski, jednakże za cenę oportunistyczną, udawaliśmy bowiem, że mamy ten sam punkt widzenia na politykę Clemenceau, co nasz kelner, Paul. Gdyby ten wielki mąż wiedział o tym, gardziłby nami. Ha! Cóż jednak było robić, kiedy kelner Paul był nieubłagany i drapichrust wcale niemały, świetne miał oko i liczył kreski nieomylnie. Oby przez całe życie pił wodę…
   Raz późniejszemu księciu poetów po politycznej dyskusji zrobił piekielną awanturę o głupi naparstek tego fałszywego koniaku. Wtedy oburzony książę podjudził nas i przenieśliśmy się z naszej kawiarni do szynku, który się zwał: Pod piękną Polką. Na szyldzie namalowali babę w konfederatce, grubą jak podolski piec, dzierżącą w każdej ręce szklankę z piwem. Śliczna była Polka, niech ją ślimaki zjedzą, bo tara dawali dobre ślimaki z czosnkiem, co było dość korzystne, bo kiedy zjadłeś ich dwa tuziny, najgorszy wróg uciekał od ciebie w stronę przeciwną wiatrowi. Trzeba było prędko wiać od „Pięknej Polki”.
   Razem ze złotym zmierzchem, w którym paryskie dachy i cudownie pokraczne kominy wyglądają jak kraj zaczarowany, kończyło się „życie paryskie”, a na poddaszach, w izdebkach, pokręconych jak życie; ciasnych jak trumny i takich szarych, jak głodny dzień, zaczynało się życie zwyczajne. Miasto dudniło gdzieś w oddali i jak nocny upiór dzwoniło łańcuchami, a tu, na wysokościach, w „siódmym niebie”, gdzie zawsze mieszkała poezja i miłość, jakaś polska dusza układała wiersze z tych blasków, które, jak pszczoła, zebrała we dnie na kamiennej łące Paryża, albo snuła melodie z tych głosów, którymi nieustannie śpiewa to miasto straszne i zarazem cudowne, złe i zarazem ukochane, wesołe i smutne zarazem. Włóczykije i lekkomyślni peleryniarze uwielbiali je całą duszą i za radości, i za głody. Który zaś miał głowę otwartą, —fen z niego wywoził wielką zdobycz, kiedy tam, wśród tych francuskich mrówek, pojął, że talent to jest tylko małe ziarenko złote i że trzeba dopiero straszliwym trudem uprawić ziemię, aby z tego ziarenka wyrosło rozszumiałe drzewo. Niejeden to pojął. Wielu jednak żyło lekkomyślnie, jak ów z noweli Daudeta młodzieniec, co miał złoty mózg i wszystko. z niego wygrzebał.
   Ale to nie są sprawy do wesołych wspomnień…

poprzedni Spis rozdziałów następny