Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

II
TYLE LISTÓW… SKĄD TE LISTY?

   Powiada bystry pewien Chińczyk — po chińsku oczywiście — że skoro bardzo utrudzony listonosz ma wolny dzień, udaje się na długą pieszą przechadzkę. Ten listonosz, który przynosi listy do wielkiej redakcji, musi wedle dziwacznego tego prawa urządzać każdej niedzieli maratońskie biegi. Nie gorszy jest jednak i „listonosz przyboczny” każdego niemal z literatów.
   Literaci otrzymują ogromną ilość listów, zgoła zaś niepoliczone ci z nich, którzy poza pisaniem książek stale pisują w gazetach na siedem tysięcy siedemset siedemdziesiąt tematów. Na takich wali się potop. Spod sterty papieru widać jedynie demonicznie genialną głowę człowieka, chwytającego łapczywie powietrze jak karp in extremis.
   Raz jeden się zdarzyło, że z tysiąca takich listów wszystkie równocześnie gadały o pieniądzach: kiedy Reymont dostał nagrodę Nobla. Ktokolwiek umiał pisać, pisał wtedy do noblisty, aby był „nobel” i z serdeczną ochotą podzielił się z bliźnimi złotem, które — jak to z czytanek szkolnych wiadomo — wcale — szczęścia nie daje. Inni wieszczowie bardzo rzadko otrzymują listy namawiające ich do podziału dóbr doczesnych. Szanowni korespondenci znają na szczęście jadowitą cytatę ze Słowackiego: „Kto tam odejmie co, ten będzie mądry!” — Zdarzają się jednak i takie epistoły do chudopachołków, zdarzają… Wtedy dobrotliwy polski pisarz wyjmuje skwapliwie książeczkę czekową i przez umyślnego gońca posyła bratu rodakowi czek (w funtach angielskich) i wiązankę róż.
   O czymże to piszą mili ludzie do swoich śpiewaków?
   Czasem dzielny rymopis może o sobie rzec zuchwale, jak Gösta Berling, i że jest: „panem tysiąca pocałunków i trzynastu tysięcy listów miłosnych”. Eheu! Zdarza się to jeszcze jedynie promienistym młodzianom, co mają włosy faliste jak ogon natolskiej klaczy, jakąś potworną ilość śnieżystych zębów i aksamitne spojrzenie. Mało takich niezrównanych Apollinów znam wśród piszącej braci. Więcej wśród nich jest takich, co już tylko „sercem gryzą”, zęby posiawszy po świecie, a uwłosienia nie starczyłoby na pędzelek. Zresztą od Tetmajerowskiej epoki, pięknie rozmarzonej i mierzącej czas nie godzinami, lecz rytmem wiersza, wiele różanej upłynęło wody. Wtedy było ładniej, bardziej niebiesko i kwieciście. Dzisiaj byczy filmowy amant wygnał wieszcza z rajskiego ogrodu. Nikt się przeto, ukoiwszy rozżalone serce, nie upomina o „trzynaście tysięcy listów miłosnych”. Powiedziałby Zagłoba: „Jechał je sęk!”
   Wcale inaczej wygląda literacka korespondencja. Można ją podzielić na „białą” i „czarną” albo na taką, co jeszcze jest pisana łabędzim piórem i niebieskim atramentem, i taką, co jest ryta zardzewiałym gwoździem, pisana arszenikiem, żółcią, smarem i smołą. Wiem od innych skrybentów wspaniałego autoramentu i wiem od siebie, mizernego pisarzyny, że rodacy nierzadko w najtkliwszej z pisarzami żyją zażyłości. Wdzięcznym sercem o tym wspominam… Jest to piękny i uroczysty zwyczaj łamania się z kimś dobrym słowem. List przyjazny, lotny, radośnie zdyszany, pomazany ślicznym uśmiechem, jak złotym miodem lejącym się ze słońca, witany jest w pisarskim zaciszu jak ptak, co na wiosnę z daleka przylata.
   „Literata” udaje zazwyczaj, że ma gradowe chmury na czole i śpiące w oczach pioruny. To do fotografii. „Po cywilnemu” jest to człowiek prosty, chory na przerost serca, a na pieszczotliwe i miękkie słowo tak łakomy, jak chłopię na słodycze, więc list od czytelnika, złotym piórem złociście pisany, czyta skwapliwie. Jest wtedy dumny i naprawdę szczęśliwy, że ktoś jego książkę gorąco przytulił do piersi. Za tę miłość w książce następnej zapłaci… Pismaki to rzewny naród i wdzięczny.
   Nie dlatego, by mówić o sobie — broń Panie Boże! — istnieją bowiem tematy bardziej niż ja urocze, lecz by w jakiś sposób widomy uwielbić i ramieniem ogarnąć tych, co wiedzą, ile potu i trudu, ile zrozpaczonego czasem wysiłku i dręczącej trwogi tkwi w najlichszej nawet książczynie, opowiem o kilku listach, wyjętych z mojej skrzynki. Klnę się na uczciwe ludzkie serce, że żadnych nie ma w tym łgarstw ani zmyślań. To nie nowela ani wesoła powiastka, lecz jakby kartka wyjęta z pamiętnika. Nie posiadam zresztą dość wyobraźni, aby wymyślić coś takiego, co zdoła z siebie wysnuć jedynie dusza zgrzebna, bezgrzeszna i taka czysta, jak niebo o poranku. A ja, jak każdy pisarz, mam zasuszone takie listy–arcydzieła.
   Do mnie, mizeraka, najczęściej piszą dzieci. Czasem piszą do mnie całe gromadki, zbiorowo, potężne epistoły. Wtedy odnoszę wrażenie, że to rozćwierkane wróble pukają do moich okien. O czym pisze Młoda Polska? A któż by zdołał o tym opowiedzieć? O wszystkim i o jeszcze kilku sprawach. Zawsze proszą o jakieś nowe bzdurstwo rymowane i kolorowe, o jakąś nową książeczkę „do pęknięcia ze śmiechu”, ale że wyborna do pogadania zdarza się okazja, więc wiem od razu, który berbeć ma psa, a który kota, kto komu uczynił „pakość” i nabił guza, co się właśnie wyprawia w szkole, albo niesłychaną w stu egzemplarzach otrzymuję wiadomość, kiedy rozpoczynają się święta.
   Wiem o wszystkim, co się odbywa w zaczarowanym dziecięcym świecie, bo przede mną nie ma tajemnic. Ja jestem „swój”, ananas z tego samego ogrodu. To najwspanialsi korespondenci — te śmieszne kreatury. Strasznie lubią pisać i przysyłać fotografie, oczywiście na zamianę. Posiadam niebywały zbiór ślicznych gęb z psami, kotami, konikami i królikami.
   A starsi przedziwne piszą lista. Nieraz — znowu rękę do przysięgi podniosłem! — czyta się je zamglonym spojrzeniem. Piszą nędze, biedy, smutki, melancholie, gorycze, zgryzoty i zmartwienia. Nigdy niczego nie chcą i nie żądają niczego. Dziękują tylko za jakąś okruszynę uśmiechu, za złocony promyczek nadziei, za najmizerniejsze słowo pociechy. Czasem poznać można, że piszącemu biedactwu trudno było zdobyć znaczek pocztowy, ale pisze i nie podpisuje się, bo i po co? Idzie o to, by człowiek pogadał z człowiekiem. Serca nie mają imion. Oto jest triumf największy choćby mizernego pisarzyny. Jakieś w jego sercu wygrzebane z trudem słowo dotarło do cudzej duszy ukoiło ją, uciszyło, miękko położyło ręce na miejscu obolałym. Wtedy sobie myślę, że pisarz i lekarz — to jedno, że książka najbiedniejsza nawet, książka najcichsza, jest istotą posiadającą tajemnicze siły. Może pustoszyć serce albo je napełniać dobroczynnym, uzdrawiającym wzruszeniem jak świeżą krwią. Trzeba przeto, aby była czysta, niczym nie zarażona.
   Mam ja taki jeden list, na który spoglądam z dławieniem w gardle. Napisała go jakaś szwaczka pismem inteligentnym i pewnym. Powiada tak: „…chce okazać mi wdzięczność, bo ją pocieszyłem, bardzo zgryzioną w czarnych jej godzinach. Jest bardzo biedna. Na kwiaty się nie zdobędzie. Czy może jednak bez żadnej zapłaty naprawić mi bieliznę? Uczyni to z radosną skwapliwością…” Aby ukryć przed samym sobą wzruszenie po przeczytaniu tego listu, usiłowałem zaśpiewać arię z Cyganerii: „O słodkie ręce, słodkie i niewinne” — ręce pokłute igłą, znużone, drżące i czasem bezsilne.
   Gdybym na taki temat napisał nowelę, rzekłby krytyk: „Nudny pan jesteś ze swoją sentymentalną łezką!” — Pewnie, pewnie… Ale pan krytyk nie dostał nigdy takiego listu od biednej szwaczki, która jak gdyby wyszła z książki cudownego Prusa, przeto najprawdziwszego tego zdarzenia w ostrym rozumie nie pojmie. Ale i z tej staruszki, co też list do mnie napisała, rozsądny człowiek będzie się natrząsał, i z niej, i ze mnie, bo ja ten list czytałem wniebowzięty. Starowinka, wiedząc skądciś, że często przebywam w Zakopanem, wykoncypowała sobie, że mnie gnębi gruźlica, przeto czym prędzej na ośmiu stronicach wypisała mi niezawodną receptę. Trzeba czynić jakieś niezmiernie wymyślne hokus–pokus i dziwne ingrediencje przykładać do piersi. Chciałbym dla tej starowinki napisać książkę, co przyłożona do jej serca, dałaby mu siły na sto siedem lat. Z takich listów można się dowiedzieć radosnej nowiny, że na tym mniej złym, a więcej nieszczęśliwym świecie tuła się gdzieś po zakamarkach wiele, wiele dobrych ludzi.
   Przejrzyjmy jednak te listy nie tak jasne i świecące w ciemności, lecz nieco mroczne i kolące. Jest ich równo tyle może, co tamtych. Zbyt dobrze byłoby na świecie… Zbyt idyllicznie. Nie samą rzewnością żyje człowiek ani też samym słodkim chlebem. Czasem trzeba zjeść i zakalec.
   Najliczniejszy jest dział listów napastliwych. Epistoły, nastroszone jak jeże, są zazwyczaj echem pisania w gazecie. Najniewinniejszy żart wywraca z kimś wątrobę. Potomkowie Lecha nie mają poczucia humoru, nie chcą się uśmiechać, nie chcą uznać za prawdę wybornej recepty O.Wilde’a, że: „Zbyt ważną rzeczą jest życie, aby o nim mówić poważnie”. Wszystko biorą dosłownie, nie umieją przewiercić spojrzeniem czarności chmury, za którą kwitnie słońce. Wszystko ma pływać w brunatnym sosie. Polak ma być smutny, mieć owiązane kraciastą chustą zęby i wyć unisono. Napisz takiemu chmurnemu Sarmacie lekko i skrzydlato, a ten cię kłonicą przez łeb! I zaraz list napisze, lecz nie podpisze się nigdy… Nie z tych powodów, co ludzie dobrzy, lecz by ukryć oblicze zawstydzone i tak nakrapiane gniewem, że pewnie wygląda jak indycze jajo. Stłamsi cię, pisarzu, na amen. Ty do niego z pogodną gębą, a on na ciebie kamieniem z żółci… O proroku Jeremiaszu, ponury piewco boleści! Czego to inni i ja nie nasłuchaliśmy się i za to, i za tamto! Gdyby nie czyste sumienie, powinienem wypić cykutę i „obficie popić wodą” — jak aspirynę.
   Liczniejsi od wątrobiarzów są korespondenci uprzejmi, dający wskazówki: co i jak pisać należy. Otrzymuję czasem listy z małych miast, wężowe, chytre listy. „Członek korespondent” szlachetnym, oczywiście! zdjęty oburzeniem, opisuje „straszliwe” skandale, odbywające się w jego rodzonym miasteczku: i o pani doktorowej, i o tym łajdaku wymienionym z nazwiska, co nic nie robi, a żyje, i o bardzo podejrzanym drapichruście, co opętał burmistrza i wodzi go na pasku od spodni. Ja to wszystko mam utłuc w literackim moździerzu — „tak jak to Pan tylko potrafi!” — przyprawić sosem z krwi, podlać żrącym płynem i taki o tym napisać felieton, aby ziemia polska jęknęła. „A całe miasto będzie Panu wdzięczne!”
   Pewnie, pewnie… Równie wdzięczna byłaby mi jakaś dama, która na moje ręce wniosła skargę na męża, abym mu przypiekł pięty w felietonie. I jakaś madmusela, co mnie prosi o napisanie listu do jej wuja w Ameryce, aby — pawian złośliwy — przysłał jej dolary, lecz żebym ten list przysłał jej w największej tajemnicy, bo jej rodzina także chce pisać do owego wuja, co popsułoby jej interesy.
   Należy mieć wiele pogody umysłu, aby przeczytać listy mroczne. Czasem jednak i mnie pasja chwyta i tak mną targa, jak kundel żydowskim chałatem. Tak, tak… Radosne listy przylatują do pisarza jak białe gołębie. Niech przylatują gromadą, niech przylatują srebrną chmurą. A inne jak wrony. Trudno… Życie nie miałoby uroku, gdyby w nim nie było odmiany. Tylko że mój listonosz ledwie już włóczy nogami. Czarne mroczne listy są niezwykle ciężkie. Jak kamienie.

poprzedni Spis rozdziałów następny