Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

V
JAK I GDZIE KRADNĄ


   Kiedy Józio Migdał ukradnie spodnie Antkowi Pomidorowi, wtedy przychodzi policjant, sympatyczny Wojciech Bryś, i chwyciwszy za kark miłego Józia Migdała, wiedzie go do ciemnicy, aby się sprawiedliwość stała dobremu obywatelowi, Antkowi Pomidorowi. Tak się dzieje zawsze, jeśli kto komu cokolwiek ukradnie, chyba że rzecz się odbywa w sferach politycznych, gdzie się to załatwia nie tak ordynarnie. Antek Pomidor dlatego jednak ma nadzieje, że w całości odzyska rodzone swoje spodnie, iż jest to przedmiot użyteczny i dość wybitną rolę w życiu narodów odgrywający. Gorzej by mu było, gdyby ten obywatel pisał wiersze i książki. Jedynym człowiekiem, którego można okraść bezkarnie, jest licha imitacja człowieka, zwana popularnie literatem.
   Trzeba przyznać, że dawniej było gorzej, dziś jest lepiej, toteż nie będziemy mówili o takich drobiazgach, jak domowe kradzieże, gdy swój idzie do swojego po nie swoje. Zdarza się to wcale rzadko w Polsce właściwej, lepszym bowiem interesem, co nawet dziecko zrozumie, jest kradzież pary butów lub pary wytartych spodni niż kradzież felietonu. Toteż pisarze patrzą przez palce na takie drobiazgi, jak przedrukowanie przez jakieś biedne pisemko kilkuset wierszy. Niech mu tam idzie na zdrowie, jakiemuś biedactwu. Sam bym takiemu doradził, co ma przedrukować. Szkoda tylko, że taki nie wie, iż gdyby poprosił ładnie i uczciwie, to by mu chętnie pozwolili; toteż czasem, bardzo rzadko, proszą.
   Coraz rzadziej zdarzają się kradzieże ordynarne i obrzydliwe. W ten sposób irytujący zostałem okradziony ja sam, i do tego w świętym mieście Częstochowie; jakieś tam pisemko „humorystyczne” przedrukowało mój felieton, o którym wróble świergotały na dachach, i jakiś miły idiota podpisał go swoim pseudonimem. Takiego należałoby pobić po biednej głowie już nawet nie za to, że ukradł, bo z czegóż taki będzie żył? — tylko za to, że jest taki głupi i że kradnie białego słonia, felieton ten bowiem (niesłusznie!) był bardzo szeroko znany i po wielekroć drukowany.
   Na ogół jednak jest pod tym względem w Polsce wcale uczciwie, co literatów wielką napełnia pociechą. Będzie tu jednak mowa nie o drobiazgach, niewinnych i nikomu właściwie nie szkodzących, lecz mowa będzie o potentatach w wielkim stylu, potężnych rozbójnikach, o korsarzach. życie cudze za nic mających, o kontrabandzistach na wielka skalę, o olbrzymach, pożerających wszystko, co zostało napisane. Mieszkają oni w Ameryce. Ha! Otóż i jesteśmy na miejscu…
   Strach! strach! — co wyprawiają ci ludzie polscy, wydający w Ameryce pisma i książki! Ludzie ci — trzeba to powiedzieć — są w porządku wobec prawa, gdyż Ameryka nie ma konwencji literackiej z nami. Tak jest i nie ma o czym mówić, chyba że będziemy zwracali uwagę na taki drobiazg, jak sumienie. Polski bowiem pisarz, tu w Polsce głodujący, inaczej zapatruje się na rzecz całą i rozumuje tak:
   — Prawa nie mam, to trudno! Jednak książkę moją wydrukowało w Ameryce nie prawo, tylko Polak, redaktor gazety albo wydawca, i zrobił na tej książce pieniądze. Ten redaktor czy wydawca to jest mój polski krewny, mój rodak i mój brat. On tam sprzedaje moje dzieło i bierze za to grube pieniądze, a ja jestem goły. Więc prawo prawem, ale niechże ten Polak amerykański ma sumienie i podzieli się ze mną, niech mi wreszcie odda malutką cząstkę swego nieprawego prawego zysku. On będzie miał sumienie czyste, a ja radość, że mnie żywi moja książka; Jest to jednak naiwna europejska kalkulacja. W Ameryce ludzie chodzą głowa na dół i rozumują wprost odwrotnie; są to zresztą twardzi ludzie, którzy jedzą tylko konserwy, więc i serce, i sumienie maja zakonserwowane w blaszanej puszce, jak ogon wołowy albo kawał świniny. Mało ich to wzrusza, że Polak napisał w Ojczyźnie książkę, za ostatnie pieniądze kupiwszy papier; amerykański Polak bierze tę książkę jak swoją i wydaje ją, jak mu się podoba i ile razy mu się podoba, w słusznym mniemaniu, że w Polsce mogą za to przedrukować bezkarnie i bezpłatnie to wszystko, co napisali amerykańscy Polacy. Jest to uczciwy business, to zaś, że wszystkie psy w Polsce wyłyby z rozpaczy, słuchając tego, co tam piszą, to ich już nie obchodzi. Piszą tak, jak umieją.
   Gdybym ja osobiście zgodził się na taki doskonały interes, zrobiłbym w Polsce majątek. Wychodzący w Nowym Jorku dziennik „Telegram Codzienny” przedrukował moją powieść Po mlecznej drodze, a uczynił to tak inteligentnie, że w odcinku gazety pisze: Po mlecznej drodze — wydanie nowe — no, bo tak było napisane na tym egzemplarzu mojej książki, do której się mój amerykański brat włamał. Gdybym tedy, wet za wet czyniąc, chciał okraść ten dziennik, musiałbym wydrukować w Polsce cokolwiek z tego pisma. Szukam — jest! Artykuł wstępny o polskim ministrze:
   
   …Minister poprawił sobie żakiet i cylinder wziął ze stoła. Na dorodnej, pełnej jego twarzy igra uśmiech zadowolenia. Nie ma jeszcze teki, a ma już „byznes” porządny. Rozrósł się jeszcze bardziej, „perskie oko” robi… Zagrały obszerne, jak miechy kowalskie, płuca ministerskie (11 marca 1921 r.).
   
   Czy to nie śliczne? I nikomu nie przyjdzie na myśl, aby przedrukować te cudowną ironią oszlifowane brylanty słów? Czy za przedruk jakiegoś marnego z Ojczyzny felietonu nie można przedrukować z satysfakcją z tegoż pisma tak cudownego ogłoszenia:
   
   …Tylko wtedy, gdy widzicie nazwę Bayer na pigułkach, dostajecie prawdziwą aspirynę, przepisywaną od 21 lat przez doktorów i okazała się bezpieczna przez miliony używających. Przyjdźcie dziś i zażądajcie, aby wam ich pokazali.
   
   Czy to nie warte niemądrej mojej powieści? Słusznie więc uczynili mili Amerykanie, że przedrukowali mi wszystkie książki i że drukują nawet felietony teatralne. Zresztą ze mną to nie jest jeszcze najgorzej, ja w ogóle mam szczęście do Ameryki, bo przynajmniej mnie tam nie zwymyślali, nie byłem bowiem taki naiwny, jak moi koledzy, którzy w gołębiej naiwności ducha pisali do amerykańskich braci listy i odwoływali się do polskiego sumienia. Stamtąd w ogóle na takie bzdury nie odpisują, ale raz przecież któryś wydawca odpisał. Musiał to być list uprzejmy, bo mój kolega zawył i zrobił się na gębie siny.
   Co jednak prawda, to prawda: Weyssenhoffowi za kilka powieści przysłano honorarium w wysokości 50 dolarów. Weyssenhoff kupił za to majątek i limuzynę. Straszliwe te pieniądze musiał przysłać jakiś młody wydawca, który jeszcze niedługo był w Ameryce.
   Najserdeczniej jednak i naprawdę po bratersku zajęto się w Ameryce Sieroszewskim. Opowiadał mi o tym on sam, szczęśliwy i rozpromieniony, sprawa bowiem jest w istocie piękna i miła. Otóż w 1914 roku drukował warszawski „Tygodnik Ilustrowany” Sieroszewskiego głośną powieść Beniowski. Zachwycony powieścią tą jeden z polskich dzienników, wychodzących w Kanadzie, przedrukował ją z „Tygodnika”, wielką tym, oczywiście, czyniąc radość Sieroszewskiemu. Tymczasem z powodu wojny numery „Tygodnika” zaczęły do Kanady dochodzić dość nieregularnie i w druku powieści mogły w Ameryce powstać niepożądane przerwy. Ha! Nie mógł na to z miłości do Sieroszewskiego pozwolić nasz zacny brat Kanadyjczyk i sam, własnoręcznie, wiele serdecznego trudu sobie zadając, dopisał wszystko, czego brakowało pomiędzy numerami. Zepsuło to linię powieści! — powie ten i ów. Tak, ale ileż w tym serca, ile amerykańskiej pomysłowości, ile dowcipu? Zachwycony tym znakomity autor większej części swojej powieści zataczał się jak błędny i mdlał.
   Czy w starej, głupiej Europie przyszedłby komu taki wyborny pomysł do głowy? Oczywiście, że nie! Podziwiać należy przy tym wyborny takt tego amerykańskiego Polaka, takt, którego nie zdołała spaczyć brutalność amerykańska; oto mowy nie było o honorarium, to znaczy, że amerykański Polak nie miał do Sieroszewskiego nijakich pretensyj i dorabiał mu jedną część powieści — za darmo!
   Toteż wzruszony tym wypadkiem, uczuwam nieco wstydu, że pisarze polscy mają do amerykańskich wydawców pretensje o pieniądze. Przecież to biedni ludzie, przeciążeni pracą. Nie tylko, że się im czas zabiera odczytywaniem listów z Polski, do tego robi się im takie złośliwości, że się im na czas nie nadsyła książek i tygodników.
   Słuszny taki wyrzut usłyszał pewnie Sieroszewski osobiście, kiedy pojechał do Ameryki. Powiedzieli mu tam prawdę w oczy, aby się wstydał, bo chociaż jest wielkim pisarzem, przecież to wiedzieć powinien, że w Ameryce zawsze i wszystko jest większe.
   W amerykańskim prawodawstwie było ongi wiele racji, trzeba bowiem było milionom emigrantów, Polakom czy Włochom, dawać duchowa strawę i karmić ich Ojczyzną. Jest to prawo mądre i uczciwe, nie mogło ono przewidzieć, że w Ameryce będą Sieroszewskiemu dorabiali ustępy powieści. Zgodziłby się też każdy, obywatelsko nastrojony pisarz, a innych w Polsce nie ma, aby jego książkę w najtańszych wydaniach wydawały jakieś związki polskie w Ameryce, jakieś kontrolowane przede wszystkim przez własne sumienie stowarzyszenia oświatowe, nie polujące na zysk. Ten ci jednak pisarz musi zgrzytać zębami, kiedy czyta w reklamowych spisach gazet amerykańskich, że jego książkę sprzedają tam po dwa lub trzy dolary. Kiwa smętnie głową i nawet nie usiłuje pisać do Ameryki listu, bo i tam zawieziono z Polski mądre przysłowie o tym, jak to gadał dziad do obrazu.
   Polacy amerykańscy są to ludzie dzielni, mocni i uczciwi, spełnili swój obowiązek wobec Ojczyzny z radosnym zapałem, kto z nich mógł, ten przybył sam, aby jej bronić w mundurze żołnierza, kto nie mógł, ten kupował pożyczkę polską. Bardzo nisko skłaniamy przed nimi głowę i ściskamy ich prawicę. Ale to nie ci wydają gazety i drukują książki, to chyba inni. Gdyby to bowiem byli ci sami, żaden autor polski nigdy by się nie skarżył, taki bowiem Amerykanin jednakby zrozumiał, że prawo prawem, a sumienie sumieniem, i zarobiwszy wiele pieniędzy na tym, co tam kto sercem i mózgiem wypracował w wielkim trudzie za oceanem, zrozumiałby, że jednak choćby w najdrobniejszej części i z nim się podzielić należy. Po prostu dla przyzwoitości. Albo tak napisać:
   
   Panie kochany! mimo pozorów, sami też nie mamy grosza i łatamy, jak możemy, więc niech się pan na nas nie gniewa, że drukujemy pańskie utwory.
   
   Hurrah! hurrah!
   Mogę ręczyć, że każdy pisarz w Polsce krzyknąłby:
   — Ach, jacyż to mili ludzie te polskie Jankesy!
   Myślę, że się to nawet da zrobić. W tym celu pozwalam wszystkim redaktorom amerykańskim czym prędzej przedrukować te słowa. Kilku z nich, rewolwer chwyciwszy, będzie strzelać w podłogę, w miłej nadziei, że może we mnie trafi po drugiej stronie ziemi. Kilku jednak zastanowi się nad tym, że nawet w Europie mogą mieć słuszność, i wtedy nastąpi towarzyska zgoda ze strzelaniem na wiwat i chwytaniem na lasso, by się czym prędzej uściskać.
   W ostatniej chwili przychodzi mi do głowy, że może rzecz cała polega na nieporozumieniu i że amerykańscy redaktorzy wysłali polskim kolegom ogromną ilość dolarów; tyle jednak było wypadków wykradania czeków z listów amerykańskich, że może i z tymi było tak samo? Miękkie serce literackie gotowe w to uwierzyć. Tak! tak to być musiało… Wobec tego niech żyje Ameryka, Charlie Chaplin i Harold Lloyd! Pola Negri mało mnie wzrusza, ale niech i ona żyje. W przewidywaniu miłej zgody należy być wspaniałomyślnym…

poprzedni Spis rozdziałów następny