Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

V
LISY I GĘSI


   Co rok, w tym mniej więcej czasie, też jesienią, kilkaset młodych ludzi płci obojga dostaje małego obłędu, który się w tym przejawia, że ta młodzież po straszliwych awanturach domowych z biednym ojcem i przerażoną matką ciska się młodą głową w przepaść i wchodzi na drogę artystycznej (!) kariery (!!!). Niewielu z nich udaje się dostać na kurs dramatyczny do konserwatorium. To są ci szczęśliwsi. którzy będą mieli dobrych i uczciwych profesorów, ale i wśród tych szczęśliwych są już ludzie tragiczni, bo bez talentu, którego najznakomitszy profesor do duszy mu nie wleje.
   Po trzech latach odbywa się popis publiczny, który mnie zawsze większą napawa żałością niż najsmutniejszy pogrzeb. O nieboszczyku bowiem wiem, że wygrał wielki los i już się męczyć nie będzie. Taki zaś upiór ze szkoły dramatycznej będzie się tułał po świecie, będzie męczył siebie i innych, ze snów o sławie zostanie mu gorycz nieszczęsnego proletariusza. Na dwudziestu, jeden znajdzie zajęcie w teatrze, reszta gryzie swoje serce. Są to najlepsi ludzie, entuzjaści, zapaleńcy, szlachetni chłopcy i najmilsze dziewczęta, lecz brak im drobnostki — talentu. Pracowali, uczyli się, najedli się niesamowitego strachu na popisie, potem ich się odrzuca z afisza i idą na tułaczkę w jakiejś szmirze. Co się dalej dzieje z tą młodością, co marzyła i roiła piękne sny — już mówiłem.
   Do państwowej jednakże szkoły przyjmują ostrożnie, wymagają wykształcenia i jakich takich warunków fizycznych. Egzamin jest wcale trudny i można obliczać, że jakiś procent z tej gromadki zasili talentami łaknące teatry polskie. Szkoła dramatyczna o wysokim poziomie jest w kulturalnym społeczeństwie równie potrzebna, jak szkoła handlowa czy przemysłowa. Zaleciwszy więc takim pilnie kontrolowanym instytucjom jak najdalej posuniętą ostrożność, zwróciwszy się do nich z błaganiem, aby były nielitościwe przy egzaminie wstępnym i aby najserdeczniej doradzały głęboki namysł młodym ludziom, przypatrzmy się innym szkołom, fabrykującym nieszczęścia.
   W biografii każdego głośnego aktora znajduje się zawsze anegdota o tym, jak to najwybitniejsi profesorowie odsyłali Coquelina do szewca, Novelliego do diabła, jak to Eleonorze Duse powiedziano, że nigdy nie będzie aktorką, a Sarze Bernhardt powiedziano podobno najdotkliwsze impertynencje.
   Młodzi ludzie są święcie przekonani, że to wszystko prawda, i kiedy się im mówi, że lepiej jest tłuc kamienie, niż iść do szkoły dramatycznej, nie wymawiając dziesięciu liter albo mając w kabłąk zgięte plecy, albo zezowate oczy, myślą sobie z goryczą:
   — Coquelinowi powiedziano to samo, ale nie słuchał.
   Potem takie biedactwo, biedna dziewczyna, duszę z siebie wydziera i szaleje ze szczęścia, bo gra lady Makbet na popisie i słyszy szalone oklaski. A na popisach oklaski są zawsze jak burza. Obecne są wszystkie matki i ciotki do siódmego pokolenia, jeden znajomy oficer każdej panienki, wszystkie zaprzyjaźnione rodziny i oklaskują wszyscy wszystkich. Panna Zosia gra jak stary szewc szekspirowską Julię, a panna Maniusia bulgoce goryczą pękniętego serca panny Maliczewskiej, i obie są oklaskiwane owacyjnie, bo w sali panuje ciche, rodzinne porozumienie. A potem robi się cicho, głucho, ponuro, ale już na całe życie. W najlepszym razie lady Makbet dostanie pięćdziesiąt złotych miesięcznie i nosi po scenie tacę, list albo mówi z rozpaczą owo nieśmiertelne:
   — Pani dzwoniła?
   To w najlepszym razie, bo czasem kończy się znacznie gorzej.
   Widziałem w moim krótkim życiu dziesiątki popisów i widziałem podczas tych nieszczęsnych igrzysk setki młodych ludzi. Z tych setek może z dziesięć, może dwanaście spotkałem potem nazwisk o szlachetnym, artystycznym brzmieniu. Co się stało z resztą? Nie wiem. Jakieś nieszczęście.
   Nikt wprawdzie nie może przewidzieć przy wstępnym egzaminie, chyba że rażące temu towarzyszą okoliczności, czy się w młodym człowieku nie kryje wielki talent, lecz po roku — najmniej bystry profesor dostrzeże, czy z mąki tej może być chleb.
   Wtedy sumienność nauczyciela powinna bezlitośnie oddzielić ziarno od plewy i biednym zabłąkanym na te artystyczne manowce, nad karkołomne przepaści teatralne, wytłumaczyć tragedię pomylonego aktora. Idzie mi właśnie o tę sumienność.
   Poza szkolą oficjalną istnieje wiele, a mnoży się coraz to więcej szkół prywatnych, gdzie się za pieniądze naucza tajemnic sztuki. Są wśród tych szkól szkoły uczciwe, to znaczy pracujące nad swoim wychowankiem nawet z wysiłkiem, bez uwagi jednak na to, co się z nim stanie potem? Za przyszłość szkoła taka odpowiadać nie może, bo i w jaki sposób? Przyzwoitość kierowników tych szkół ma przynajmniej taki zapas sumienia, że nie przyjmą tam głuchoniemego, aby go wykształcić na scenę, ani kulawego, aby go wykształcić na tancerza. W mniej rażących jednakże wypadkach szkoły takie nie przeczulają swego sumienia i choć się czasem na pierwszy rzut oka widzi, że z młodego adepta nic się nie wyciśnie prócz rozpaczy i tragicznego wycia, choć się słyszy, że adept ma tzw. „kluski w gębie” albo jest po prostu pomylonym młodzieńcem, tępo wszystko pojmującym, takie drobiazgi w większości szkół, fabrykujących przyszłych aktorów i śpiewaków, nie są przeszkodą zbytniej wagi. Kładzie zdrową głowę pod ewangelię — niech kładzie, bo za to płaci.
   Rozpacz takich szkół zwiększa się crescendo, zależnie od przeznaczenia szkoły; stosunkowo najniewinniejsze są szkoły dramatyczne, nieco bardziej zbrodnicze szkoły śpiewu, tragicznie i cynicznie zbrodnicze są szkoły dla aktorów filmowych. Gdzieś w początkach tej serii błąkają się szkoły muzyki i tańca, co mnie w tej chwili mniej obchodzi.
   Prywatne szkoły dramatyczne grzeszą najmniej, jeśli nie są cyniczne i dla zarobku nie przesiewają uczniowskiego materiału. Jeśli biorą wszystek materiał, jaki z ulicy napłynie, i bez krzty odpowiedzialności moralnej bałamucą zapaleńców na punkcie teatru niepoczytalnych, jak ćmy lecących do płomienia, godne są karnej odpowiedzialności za to, że fabrykują ludzi bardzo nieszczęśliwych. Jeśli zaś kierują się uczciwym sumieniem, nic przeciwko nim mieć nie można. Można się jedynie skrzywić kwaśno, zastanowiwszy się, co może dać taka szkoła. Prawie, że nic.
   Profesorami są w niej aktorzy, nie zawsze przygotowani do działalności pedagogicznej. W rezultacie można na popisie takiej szkoły zabawić się obserwowaniem, jak biedne chłopię naśladuje swojego aktorskiego mistrza, bo się tylko na kiepskiej kończy kopii. Mistrz wbija w niego przez cały rok jedną jakąś scenę i z tym go wypuszcza na popis. Im nauczyciel jest większą aktorską indywidualnością, tym silniej objawi się w uczniu aktorska maniera. Reżyser w teatrze musi potem ze zdolnego chłopca zdzierać te naleciałości, których się właśnie w szkole nabawił.
   Czegoś tam w każdym razie nauczą i w każdym razie zapoznają go z aktorskim elementarzem. Prawdziwa jednak szkoła aktorska powinna być doskonale zorganizowanym aktorskim uniwersytetem, nie szkółką, prowadzoną przez jakaś zacną matronę. Rządowa nasza szkoła dramatyczna też zaledwie przypomina z daleka szkołę w najwyższym stylu. Nie można więc mieć pretensyj zbyt wygórowanych do tych kilku szkółek, które znów za rok urządzą smutny popis, pełen jęków i deklamacyjnego wrzasku. Prawdziwy talent zawsze znajdzie drogę do teatru, a tam sam rozkwitnie.
   Jedno jest tylko dziwne: coraz jest więcej szkół, a coraz mniej aktorów. Są widocznie dobre i złe lata na talenty aktorskie jak na urodzaj wina.
   Ostatnie czasy były zupełnie jałowe, szczególnie dla płci niewieściej.
   Młody talent kobiecy jest w tej chwili fenomenem, a niemal ze sto „adeptek” bierze udział w corocznych popisach szkół dramatycznych.
   W smutniejszym stanie wydają mi się szkoły śpiewackie, jeśli idzie o moralną stronę w stosunku do uczniów i o tragiczną ich złudę.
   Największy bęcwał ze szkoły dramatycznej może się przydać na scenie jako siła pomocnicza. Na co się jednak może komu przydać nieszczęśliwy człowiek, w którego wmówiono, że ma głos i że będzie śpiewakiem, albo co częstsze, nieszczęśliwa kobieta, wyciągająca za włosy przeraźliwe tony z piersi, które omal nie pękną? A przecież takich biedaków jest wielka ilość, ktoś ich wciąż uczy, przez przedpokoje opery przewijają się setki takich potępieńców, obalamuconych i na śmierć zgryzionych smutkiem… Ani wódka, ani kokaina, ani morfina tak nie ciągną człowieka do zguby, jak pragnienie sławy i scenicznej kariery. Toteż biedni ci ludzie, mamieni jej niedosięgalnym blaskiem, tracą zmysły i chodzą w stanie ciągłego upojenia, a mało się znajdzie takich ludzi uczciwych i sprawiedliwych, którzy im wytłumaczą manię, groźną i smutną… Są z pewnością i uczciwe szkoły śpiewacze i doskonali nauczyciele boskiej tej sztuki, ileż jednak jest takich szkól bez sumienia, ileż lisów naucza śpiewu biedne gęsi? Istnieją tacy „profesorowie” śpiewu, którzy bałamucą nie tylko biedne, nieupierzone jeszcze gąsiątka, zawodzące dyszkancikiem, ale stare, łykowate gęsi. Oszaleje baba na starość i idzie do szkoły śpiewu. Tam zaś, zamiast żeby jej wskazano adres człowieka, najtaniej sprzedającego trumny, wmawiają w nią z miną radosną, że ma głos i że należy się uczyć — dwa razy dziennie, aby szybciej iść po laury. To się nazywa: „ależ pani ma w gardle kopalnię złota!” Baba ma w gardle chrypkę i zwiotczałe struny, nic więcej. Wtedy się rozpoczyna tragedia. Nieszczęsna owija gardło fularem, zamyka w domu okna, nie mówi na powietrzu, wącha wciąż jakieś paskudztwo, krytykuje z litościwym uśmiechem najwyborniejsze śpiewaczki i zapowiada swój występ, w operze. Dzieci pomarły z głodu, mąż uciekł z domu, a wiedźma wydziera się po włosku: „Dla mej sztuki, dla mej miłości…” Och, jakie to wesołe!
   Nikt się nie zastanawiał nad tym, ile egzystencyj ludzkich zrujnowała boska sztuka śpiewu. Widziałem takiego profesora (na szczęście Włocha), który odkrywał „kopalnie złota w gardle” u matron, mających wnuki. Wiadomo zaś, że kobiety w pewnym wieku są skłonniejsze do szaleństw niż młode.
   „Profesorowie” śpiewu tego zbrodniczego typu mają niezawodny środek na oszołomienie biednej kobiety. Oto przyrzekają z zasady „występ” we Włoszech. I oto, kiedy nieszczęsna prześpiewała wszystko, co miała, jedzie do Włoch, gdzie „profesor” ma niesłychane wpływy w największych ajencjach. I, o dziwo! Zdarzyło się czasem, że niewiasta zaśpiewała we Włoszech! Znam taką, przysięgam. Występ ten odbył się w mieścinie, mającej dwa tysiące mieszkańców, a tenor grał równocześnie na pianinie i śpiewał główną partię. Na „sali” był piekarz i rzeźnik. Było to jednak we Włoszech!
   Szkoły śpiewu jednakże to nie mój fach, wspominam o nich tylko mimochodem. Do zgrzytu zębów bowiem i do takiej wściekłości, że ludzie na ulicy przystawali, aby mi się przypatrzyć ciekawie, dało mi powód co innego. Oto na jakimś murze przeczytałem afisz, że znakomita szkoła filmowa uczy, kształci i robi to i owo. A dalej: „uczniowie mają zapewniony udział w obrazie w naszej wytwórni”… Aa!? A dalej: „kształcący się i panowie urzędnicy otrzymują zniżki”. Co to jest? Czy ja zwariowałem, czy afisz? .,Panowie urzędnicy” — najwyraźniej stoi napisane.
   Czy to smutne, czy to jest wesołe? Nie wiem, wiem tylko, że gruby kawał. Ludzie bowiem wymyślili przedziwne łapki na myszy, samotrzaski na ptactwo i więcierze na ryby. ale „szkoła filmowa” w Polsce jest jednak najdowcipniejszym wynalazkiem na chwytanie głupoty ludzkiej.
   Jeśli teatr jest tylko łagodnym obłędem, to kariera gwiazdy kinematograficznej jest ostrym, złym i wściekłym szałem. Co druga dziś panienka wystaje godzinami przed lustrem i wykrzywia gębę tragicznie, oczy wytrzeszcza jak zając i wyłamuje sobie ręce w stawach, bo się wydaje każdej, że to właściwie nic łatwiejszego jak zostać gwiazdą. Nieszczęśliwi są ci ludzie, którzy tak myślą i nie wiedza o tym, że życie gwiazd filmowych jest jedną męczarnią, że sława takiej gwiazdy to jej wspaniały reżyser, wyborny tekst, niebywale bogactwo firmy, świetność technicznych urządzeń, reklama, o jakiej my nie mamy pojęcia, a przede wszystkim szczęście, kaprys świata albo godzina tak szczęśliwa, jak ta, kiedy genialny reżyser, Griffith, ujrzał przypadkiem słodycz twarzy Liliany Gish. Jeśli jednak marzenie tych ludzi jest ich cichą tragedią, to przecie niczym innym jak pospolitą nieuczciwością jest przedłużanie ich tragedii, wykorzystywanie naiwności dziewczęcej i bałamucenie biednych, mizernych duszyczek, opętanych przez demona kinematograficznej sławy.
   Trzeba by mieć wprawę prokuratora i posiadać styl prokuratora, aby dokładnie opisać to, co przemyślność ludzka potrafiła wycisnąć z kinematograficznego obłędu, ilu zmarnować nieszczęśliwych, ilu ich zaprzepaścić. A wciąż napływają nowe ofiary, bo jedna ma „kinematograficzne oko”, druga dlatego, że tak udaje wariatkę, iż wszyscy w domu klaszczą z zachwytu. I zawsze się znajdzie taka lisia nora, gdzie biedną gęś oskubią, gdzie ją obałamucą tak, że już wariatki nie potrzebuje udawać, bo już nią jest na amen.
   Nie wie takie biedactwo, że w Polsce robi się dwa obrazy rocznie, jeden kiepski, zwykle na koszt rządu, i jeden prywatny. Czyta jednak czarno na białym, że jeśli pójdzie do takiej a takiej szkoły, to będzie „zdjęta”. Gdzie, kiedy, jak? Nikt nie wie. Raz wyświetlano taki „szkolny” obraz i kilku widzów zwariowało. A biedna, zgaszona „gwiazda”, wytrącona z życia na manowce marzenia, siaduje w kawiarni, gryzie papierosa jak Pola Negri i zawraca oczyma przeraźliwie, strasząc ludzi spokojnych. I tak będzie gryzła papierosa i swój smutek bez końca.
   Jesteśmy biedni i nie stać nas jeszcze na rzecz tak ze stu względów konieczną i potrzebną, jak dobre, wielkie wytwórnie kinematograficzne. Dotąd była rozpacz z nędzą. Rząd utopił bardzo wiele pieniędzy w propagandowe bzdury, robione przez dyletantów, i dał spokój. Prywatne kapitały są śmieszną kropelką wobec oceanu światowej produkcji. Nie ma nic, ale są szkoły. I to jakie szkoły! Genialne szkoły, które obiecują, że będą na filmowych aktorów kształciły za zniżką urzędników państwowych. Zawsze mnie serce bolało na myśl, co z sobą zrobi napędzony minister, i było mi go bardzo żal. A teraz takiemu zazdroszczę; oto idzie prosto do szkoły i za zniżką uczy się „na Coogana”.
   Policja, gdzie jest policja?!
   Gdzie taki, co taką szkołę zakłada, ma sumienie? I czego taki jeden z drugim uczy? Kto przede wszystkim jego samego nauczył sztuki grania do filmu? Kto mu wydał świadectwo, temu mistrzowi? O lisy, o chytre lisy! A tak jak nauczyciel śpiewu obiecuje swoim wyjcom Włochy, tak każdy taki krętacz, co kręci korbą aparatu, obiecuje swoim głuchoniemym — Berlin. W Berlinie, dokąd zresztą żadnego z pretendentów do ekranu nie wpuszczą, dziesięć tysięcy takich ginie z głodu.
   Rad bym wiedział, czy się kto interesuje takimi szkołami. w których unieszczęśliwiają ludzi? Rad bym wiedział, czy departament sztuki i kultury posiada ich przegląd i wie. jaka jest działalność tych szkół. Jeśli nie wie, byłoby rzeczą godziwą, aby przedstawiciel tego działu w departamencie skorzystał, jako urzędnik, ze zniżek w takiej szkole.
   Zacni młodzieniaszkowie i niewinne panienki! Zastanówcie się nad tym wszystkim, zanim was „zdejmą” na płótnie « zanim wszystko z was zdejmą.

poprzedni Spis rozdziałów następny