Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

V
RAZ PRZECZYTAĆ I UMRZEĆ…


   A najpierw proszę najbliższą rodzinę Boya–Żeleńskiego, jego żonę i syna pierworodnego, aby mu tego, co tu w tej chwili napiszę, za żadne skarby świata tego nie pokazywali, albowiem za nic ręczyć wtedy nie będzie można; Boy może w szaleństwie rozpaczy wyskoczyć oknem, krzycząc: „Nic się nie zmieniło! Przybądź, o śmierci!”
   O nieszczęsny! od piętnastu lat pracuje jak maszyna, ręce sobie zarobił po łokcie, ten Wścieklica pracy, aby dobrych ludzi nauczyć, jak podnieść przekład do godności najwyższej sztuki. Poraził stare panny, tłumaczące francuskie romanse, poraził robiących przekładania grafomanów. Poczęli się do przekładów zabierać ludzie uczciwi, literaty szanowne i nadobnie tworzący. Radość zapanowała na literackiej łące, skąd wygnano cielęta, które ją paskudziły nieładnie, osły, dzikim stylem wierzgające. Nawet La garçonne tłumaczył wielki poeta; nawet gazeciarskie „odcinki”, tłumaczone z obcych języków, były podpisywane przez pięknie brzmiące nazwisko. Doszło do tego, że zaczęto powoli myśleć o skontrolowaniu idiotyzmów w operowych librettach. Wielki benedyktyn, Boy, oglądał z radością, jak się zieleni jego posiew.
   A oto masz, babo, wielkanocny placek!
   Mam manię czytania wszelkich amerykańskich awantur i miłych bzdur, które przypominają pisany kinematograf, radując się niebywałymi pomysłami ich autorów. Z wesołą skwapliwością chwyciłem tedy pierwszy zeszyt polskiego magazynu, który się ukazał w Poznaniu. Nazwisko redaktora znane i uczciwie brzmiące. Prospekt słusznie zapowiada, że wydawnictwo chce wykorzenić literaturę pokątną, niszczącą zdrowie moralne społeczeństwa, i sensacji chorobliwej chce przeciwstawić sensację zdrową, „brudom lektury brukowej — czystość zasad etycznych” — a co najważniejsza, „marnym elukubracjom pseudoliterackim — prawdziwe wartości literackie”.
   O, Boże mój, jakże miła zapowiedź! Pewnie ją wszyscy przyjęli z radością tak, jak ja, bo to naprawdę świetny pomysł wydawanie takiego miesięcznika, w którym jest dziesięć wybornych opowieści.
   W pierwszym zeszycie tego wydawnictwa zamieszczono amerykańską „bujdę na resorach”, tak głupkowato poczciwą, że rozbrajającą. Można to jednak przełknąć, bo uczciwość zwycięża, a łotry giną. „Pomnika wdzięczności” za te bzdurę nikt Ameryce nie postawi. Przełożyła ją — kobieta. Na wszystkie tomy Boya! Na antychrysta! Dzielnie to uczyniła. O miła damo! Tyle jest pracy na świecie pożytecznej, tyle dobrego sprawić można na każdym polu, po cóż czynisz zbrodnię? Bój się Boya, kobieto!
   Właściwie to niesłuszne mam niejakie do tej nadobnej zapewne tłumaczki pretensje. W gronie literackim czytaliśmy sobie ten przekład głośno i ludzie kulali się z radości, płakali i jęczeli na przemian ze śmiechu. Za tyle przyjemności należy się jej właściwie wdzięczność. Jest to w gruncie rzeczy sprawa przeraźliwie ponura, bo nie ma dość ciężkiej kary dla miłej donny. Mimo tego pozwolę sobie ku rozweseleniu czytelników zacytować niektóre tylko ustępy z tego przekładu, aby naród wiedział, jak się przeciwstawia „marnym elukubracjom literackim — prawdziwe wartości literackie”.
   Oto one:
   Bohatera opowieści zaproszono na wieczerzę, a on wykrzykuje:
   „… Ilustrowane kotlety i jakże ich wiele!”
   Są wprawdzie pisma ilustrowane, które przypominają kotlety, ale nigdy jeszcze kotlet nie był podobny do pisma ilustrowanego. Po zjedzeniu tych kotletów niesamowitych musiało dojść do awantury, i oto rzecze jeden dziki mąż do drugiego:
   „… Proszę się pośpieszyć, bo rewolwer mógłby puścić, zanim się dowiem prawdy!”
   Dziwny kraj ta Ameryka: ludzie jedzą ilustracje, a rewolwery cierpią na rozstrój żołądka.
   Na to rzecze obwiniony:
   „… Przysięgam, że pan włazi na fałszywe drzewo!”
   Sprawa idzie o kobietę, a jej oczy:
   „… nabrały tego dziwnego wyrazu, który lśnił poprzez wybite okno do chaty”.
   Co za oczy! ha! i mimo tego bohater śmie mówić:
   ,,… Co za osieł z ciebie, panie Jasper… wziąłeś sobie na kark skłopotaną kobietę!”
   Jakże wyglądała ta kobieta? Oto ona:
   „… Joanna stała w drzwiach namiotu, ubrana w skórzane spodnie i kurtkę z włosami upiętymi w ciemny wieniec naokoło głowy”.
   Szczęśliwy kraj! Ja w Europie nie mam włosów na głowie, a tam nawet kurtka upina sobie wieniec z włosów…
   „… W pięciu minutach będę gotowa” — rzecze ta miła Joanna.
   Schön gesagt, gnädige Frau! Zakochała się ona w pięknym młodzieńcu, który czyni sobie wyrzuty i pięknie to wyraża:
   „… Dzisiaj po przebudzeniu smagałem się srogo i rzetelnie!”
   „… Gdzie zaobozujemy?” — pyta ona.
   Mniejsza o odpowiedź, bo oto zbliża się wróg:
   „… mężczyzna sześć stóp wysoki z czarnym wąsem, mający na głowie wysoką czapkę meksykańska z srebrnymi galonami, bryczesy i skórzaną kurtkę”.
   Oto mi mężczyzną, ten amerykański Bazewicz! Bryczesy nosi na głowie i skórzaną kurtkę. Jest to poniekąd racjonalne, gdyż w Ameryce chodzą ludzie głową na dół, więc im bryczesy najwidoczniej opadają z tego tam na — głowę. Któż to jest ten mężczyzna? Tłumaczka powiada zwięźle:
   „… Aktualnie zarzucano mu prawnie, że utrzymuje szulernie”.
   Brzydki człowiek, któremu i aktualnie, i prawnie takie można zarzucać winy! Jest on drobiazgowy w ruchach:
   „… w chwili, gdy sięgał za cyngiel rewolweru…”
   Powiedziano mu z patosem:
   „… To pan pragnie się uchronić przed pazurem władzy!”
   Pozory jednak mylą; człowiek, który się tak bał tego pazura :
   „… leżał w swym łóżku niby dzieciak bez troski i przewiny i chrapał zawzięcie”.
   Miły dzieciak! Ma sześć stóp i bryczesy na głowie. Ale i o damie źle myślano:
   „… Nigdy nie przypuszczał, że ona odczuwa przyrodę pokrewnie”.
   Odtąd akcja się ożywia, bo ktoś kogoś goni. Oto szybkie streszczenie w wyjątkach:
   „… Tam pojedzie wóz motorowy kroka”.
   „… Nie mogłem odłapać pani szkapy!”
   „… W pięciu minutach naprawię rękę!”
   „… Nie podobno, aby los miał nas stale prześladować!”
   Bohater Jim, który — „służył niegdyś przy wojsku”(!) — dosiadł konia, „patrząc jednocześnie przez lornetę za pościgiem”.
   Awantura się robi coraz wspanialsza. Pada strzał, a heroina wola:
   „… Jedźmy dalej! To była ślepa kula! Mam ja tutaj!”
   Otworzyła rękę i pokazała na dłoni ołowiana kule i złamany ząb…”
   Boże drogi! Ślepa kula wybiła ząb bohaterce, więc ona w słusznej irytacji łapie kulę w rękę i pokazuje ja ku powszechnej pogardzie. Nadzwyczajne!
   Nawet zwierzęta w ślicznej tej powieści, nawet natura — maja swój wdzięk:
   „… Muł ciągnął kilka kroków za nimi…”
   „… A tu nigdzie śladu wielkiego daru Bożego, jakim jest woda…”
   „… Cała pustynia zdała się ożywiona jej płomiennym wzrokiem. Usta ich złączyły się w niemym oddaniu”.
   Na obronę Europy muszę zaznaczyć, że i u nas podczas trwania pocałunku nikt nie gada i także jest niemy.
   Krótka to była rozkosz, bo zaczynają się nieszczęścia:
   „… Następnego dnia ujrzeli Jim z Joanną smutny koniec braku wody…”
   Myślę, że to nieporozumienie, bo „koniec braku” raczej oznacza szczęśliwy przybór. W Ameryce widocznie wszystko jest głową na dół. Wobec takiego „smutnego końca” dziwnym wydaje się liryzm bohaterki:
   „… Czemu sobie skąpić czułości? — argumentowała”.
   Wobec tego, że ona „argumentowała”:
   „… Jim myślał z pochyloną głową… Miłość, którą czytał w jej oczach, ciągnęła go jak kamień młyński”.
   Ciężkie jest życie człowieka w pustyni, nie ma co! I w pustyni jednak zdarzają się nadobne sceny. Ona mówi:
   „… Cóż znaczą gołe słowa?”
   Musiało to pytanie zaskoczyć Jima, bo:
   „… Patrzał zamyślony na dymiący popiół swego papierosa…”
   „… pod gołym niebem, zasianym mrugającymi gwiazdami”.
   Na pustyni musi być bardzo gorąco, bo i słowa są tam gołe i niebo. Trudno postąpić inaczej wobec tej golizny, niż to uczynił jeden z bohaterów — „wzdrygnął ramionami…” A inny:
   „… gonił za nią głodnymi oczyma, a serce łamało się w przeczuciu…”
   „… Jim pędził przez pustynię względnie wygodnie” (miła pustynia) — niepojęta wobec tego jest nagła irytacja Jima:
   „… Kiedy koń nakręcił, dał mu Jim w bok ostrogami…”
   Bóg go pokarał za tego nakręconego konia, bo się dostał do więzienia. Tam tak rozmawiali:
   „… Chcesz trochę obiadu?”
   „… Czy myślicie, że przeprowadzę strajk głodowy?”
   Lecz los jest zmienny:
   .,… Długi szeryf otworzył drzwi z klucza i spowodował Jima do wyjścia”.
   Wsiedli do automobilu i jada. Jest to cud opisu, który należy zacytować:
   „… Jim… skurczył się co prędzej, bo maszyna w pędzie takie wyprawiała harce, że obawa była o całość kości…. Szeryf zwolnił nieco samochodu… Obejrzał się za pogonią, głaszcząc i pieszcząc kierownice za jej niezrównanie szybki bieg….”
   „… Tylko skóra zdrapnięta — szydził”.
   „… Pan uważa mnie za wariata? — zacharczał Lope ważąc bacznie każde wypowiedziane słowo. — Jesteś pan czysty jak psi ząb i prosty jak sznurek!…”
   Po takich awanturach miło wygląda amerykańskie miasto:
   „… Gdzieniegdzie trupy, nieporządek, porozwalane okłady, a tu i ówdzie na śmietniku zabity koń”.
   Pewnie, że „nieporządek”!
   Bohater „… wskrobał się po drabinie na dach… znalazł bandolet pełen ładownic…” — i krzyknął: „… jestem szczęśliw widzieć pana!”
   Następuje cudna scena, w której głodne konie zjadają więzy jeńca:
   „… Żeby były tylko dość głodne do pożarcia takiej marnej strawy — pomyślał. Były… Żryjcie do syta koniki — rzekł”.
   Wtem:
   „… Krzyk przerzynał ciemności i wpadał do jego serca niby ostrze noża”.
   Co się stało? Kochankowie wskoczyli do auta, zarzucili ..mokry dywan na basen z benzyna”, aby nie wybuchł, i powiadają sobie:
   „… Pojedziemy… Potem wyskoczymy i uciekniemy, zanim się rozsadzi!”
   Och. już więcej nie mogę! Czuję, że mój mózg „się rozsadzi”.
   O, bohaterski Jimie, daj mi swój rewolwer, kogoś jednak trzeba zastrzelić za takie przekłady po trzykroć genialne!

poprzedni Spis rozdziałów następny