Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

IX
HISTORIA NATURALNA BRYDŻYSTÓW


   Nie drzyj, czytelniku, ten ci bowiem trzeci rozdział w brydżowej materii będzie już ostatni; chociaż bowiem mógłbym wzorem przemyślnej Szecherezady snuć te opowieści bez końca, nie uczynię tego. Szecherezadzie łatwo przebaczono, bo była cudem piękności. A ja… Hej, łzy się kręcą!…
   Wracając tedy do naszych rozważań, uczyńmy próbną i fantastyczną klasyfikację graczów brydżowych, unikając suchej metody znakomitych naturalistów, ustawiających w rzędach swoje ssaki, ptaki itd. Brydżysta jest wprawdzie czasem ssakiem, czasem ptakiem, czasem rybą (jest taka ryba, co się zowie Amphioxus lanceolatus, Niślimka bezgłowa), czasem nawet czymś znacznie niższym w łańcuchu ewolucji, lecz nie podlega ustalonym i ściśle zbadanym prawom i wymyka się metodzie naukowej. Z czasem, kiedy psychiatra ogarnie nieznane dotąd dziedziny zboczeń ducha ludzkiego, sprawa z tym stanie się łatwiejsza i każdy brydżysta otrzyma swój numer w wielkim panopticum ludzkim i nazwę łacińską, w której określenia takie, jak: „szalony”, „wściekły”, „smutny”, „ponury”, „roztropny” lub „kretyniasty” powtarzać się będą w przedziwnej rozmaitości.
   My zaś tymczasem — dla wesołej igraszki — wywołajmy z niepoliczonej gromady brydżystów okazy reprezentacyjne, oznaczając je sposobem, którym mianuje się róże, jakimś głośnym nazwiskiem. Wprawdzie brydżystę można raczej porównać z podejrzanym zielem, które nosi znamienną nazwę „fioła”, niźli z różą, bądźmy jednak zawsze wytworni, szczególnie wobec przeczulonych maniaków. Układ nasz będzie przejrzysty, choć tylko lekko naszkicowany, pozwoli jednak zorientować się nam w oszalałej różnorodności brydżystów. Zastrzegamy się, że bogactwa tej różnorodności nikt nigdy nie wyczerpie. Oto najczęściej spotykani brydżowi pomyleńcy, gabinet figur woskowych, nadobna menażeria, wielki cyrk, wesołe ZOO, oto opis mniej lub więcej sympatycznych dziwolągów, którym damy często—gęsto jakieś książkowe, sławne miano. Na scenę, panowie!

D’ARTAGNAN

   Jak wiadomo, jest to słynna postać z Trzech muszkieterów (dlatego „trzech”, bo ich było czterech). Gracz tego zawołania jest mołojcem, miłym półgłówkiem, awanturnikiem i ryzykantem. Ciska się gorącym łbem w wir niebezpieczeństwa, kocha brydża i umiera z uśmiechem. Szpadę ojców, czyli talię kart, otrzymał w testamencie. Będzie grał przez dwie doby, niezbyt troszcząc się o to, jak się skończy taki muszkieterski żywot. Toteż stary d’Artagnan powinien od czasu do czasu sprać młodego d’Artagnana i tą okrężną drogą wbić mu w głowę dość prawdziwy morał, że oprócz brydża istnieją na świecie inne jeszcze ciekawe rzeczy.

TARTUFE CZYLI ŚWIĘTOSZEK

   Jest to gracz, o którym pióro moje pisze z abominacja. Obdziera cię ze skóry, bo ma szczęście rzezimieszka, a przy tym leje nad tobą ślozy. Jest baczny, bystry i podstępny, a udaje smętnie roztargnionego.
   Unikajcie gracza Tartufa!

EINSTEIN

   Jest to taki filozof, z którym nigdy nie można się dogadać. Na najprostszą uwagę zawsze ci odpowie: „To jest względne, proszę pana!”, a kiedy go zapytasz, dlaczego zagrał jak wielbłąd, któremu słońce przypaliło rozum, odpowie ci zawsze: „To kwestia nosa!”
   Typ nieuleczalny, stracony, beznadziejny.

HARPAGON

   Ma niespokojne wejrzenie i boi się przegranej, jak nadmorski rybak kąpieli. Chce wygrać, wygrać, wygrać! Kiedy musi płacić, słychać, jak jego dusza jęczy, a serce pęka, jak zbyt ciasna kacabajka. Na gracza, zgarniającego dukaty — (!) — patrzy jak na włamywacza i gdyby miał pod ręką kamień, wyostrzyłby na nim swoje spojrzenie jak sztylet.

PAPKIN

   Gdzie ten człowiek nie był, z kim ten człowiek nie grał! Jeśli mowa o Londynie, on tam grał z lordem Kundelburym, Alfonsowi XIII dał w Escurialu taką kontrę, że grandowie zbledli. Jest członkiem wszystkich najwspanialszych klubów świata. Wybiera się na olimpiadę brydżowa do Chicago. Na luksusowym okręcie: Nowy Jork — Kalkuta, patrząc na jego grę, powiedział wicekról Indyj:
   — No, wie pan!…

SOKOLE OKO

   Dzielny mąż z pięknej powieści Fennimora Coopera. nazwany tak z powodu niezwykłej bystrości wzroku. Jego brydżowy potomek widzi też przedziwnie, nie tylko to, co się dzieje na dalekim widnokręgu, ale i to, co się dzieje na lewo i na prawo przy stole gry. Łatwo ujrzy jaguara
   w puszczy, ale jeszcze łatwiej asa pik w kartach wrogiej Bladej Twardy, która je trzyma niezręcznie. Sokole Oko jest śmiertelnym przeciwnikiem w gronie naiwnych graczów.
   Precz z tym Indianinem!

KASSANDRA

   O, jakaż to postać smętna i melancholiczna! Jeszcze taki jej potomek nie usiadł do gry, a już płacze, że przegra, że mu nigdy się nie szczęści, że taki jego los, że lepiej się powiesić. Demon karty patrzy na niego ze wściekłością, słucha jego jęków z irytacją i istotnie sprawia, by taki Kassandrowicz nie płakał nadaremnie.

HAMAN

   Smutny ten mąż wiele, jak wiadomo, ucierpiał od przemocy fizycznej i jest dotąd w porzekadle „bity jak Haman”. Mąż brydżowy tego nazwania, to wieczysta bezbronna ofiara. Idzie na rzeź, jak baran ze złoconym porożem. Każdy go symbolicznie „bije”, jak chce. Haman jest zawsze mile przestraszony i lepiej dla niego, że nigdy nie wygra, bo wygrawszy, postradałby przestraszone zmysły.

BRYDŻYSTAS

   Litwin umrze prawdopodobnie, kiedy pala się trzy świece; kiedy zobaczy trzy wrony, wróci z drogi, bo nie dojedzie; kiedy ujrzy pająka, szuka haka i kręci z konopi stryczek. Otóż, co trzeci z brydżowego pospólstwa jest takim przesadnym, miłym Litwinem. Zgroza i utrapienie. Taki nosi przy sobie zajęczą łapkę, małe pajace, kawałek sznurka, najrozmaitsze paskudztwa. Wciąż zmienia miejsce i odwraca krzesło, a czasem okadza je zapałką. Słowo daję, to nie łgarstwo. Będzie pisał tylko swoją kredą, nie wierzy kartom czerwonym, płacze, że musi trzymać w ręku kart trzynaście, unika niektórych partnerów jak zarazy, trzech wron i jak pająka. Nie grywa nigdy w piątek; głupi natomiast jest przez cały tydzień.

HAŁABURDA

   Tym krwistym, napęczniałym imieniem mianuje się w powieściach szlachcica—zawalidrogę, awanturnika i pojedynkowicza. Rzadko zdarzy się taki zespół brydżowy, ażeby nie było jakiegoś w nim Hałaburdy z gębą jak brama miasta Gazy, z głosem jak zepsute organy, z ręka równie ciężką, jak dowcip. Ma rację, czy jej nie ma, zawsze krzyczy i rwie się do korda. Ponieważ nie ma korda, chwyta za popielniczkę. Używa wyrażeń stufuntowych. Do kolacji jest jeszcze jaki taki, po kolacji staje się straszny. Współtowarzysze pocieszają się zazwyczaj złudną nadzieją, że nagły przypływ krwi do głowy wywołuje ucieszną historię, zwana apopleksją, i patrzą z serdecznym oczekiwaniem na Hałaburdę. A Hałaburda ryczy i jest zdrów jak jego pociotek, wół.
   Pogarda dla pana Hałaburdy!

KOZIOŁEK–MATOŁEK

   Jest to słynna postać z mojego poematu filozoficznego dla dzieci do lat pięciu. Głupawy cap, choć strasznie poczciwy. Cokolwiek uczyni, wszystko wypada na odwrót. Kuzyn Matołka, brydżysta jego pokroju, nie powinien być nazywany tak zdrobniale. Może grać w brydża sto siedem lat i nigdy nie będzie umiał. Tłumaczą mu np., bijąc kamieniem po głowie, że jeśli się ma asa i króla w jednym kolorze, należy wyjść w króla. Po chwili Matołek wychodzi w króla pik ni w pięć, ni w dziewięć.
   — Dlaczego pan wyszedł w tego króla?
   — Bo miałem asa. Asa karo!
   Lepiej zemdleć i nic już nie mówić. Opowiadają o takim cierpliwym bęcwale, że kiedy zagrał ponad wszelkie pojęcie bezmyślnie, zirytowany kibic gruchnął go pięścią w łeb. A Matołek na to:
   — Czego pan chce ode mnie? A jak miałem zagrać?

KAUZYPERDA

   Och, to jest straszny gracz! Żeby mu stu znakomitych brydżystów tłumaczyło, że zagrał źle, nie przyzna nigdy nikomu racji. Będzie słuchał argumentów i wreszcie powie:
   — A ja się z tym nie zgadzam!
   Niemądrzy ludzie wiodą z takim dyskusje, zamiast zastrzelić go od razu. Kiedy grałeś z takim do dwunastej w nocy, wśród wielkich awantur, o trzeciej po północy zbudzi cię telefon, a Kauzyperda powiada twojej rozpaczy:
   — A ja panu mówię, że pan mógł wygrać te cztery piki!
   Rozmawiałem z żoną i twierdzi to samo!
   Po tej rozmowie przychodzisz do przekonania, że nie należy zakatrupić tylko Kauzyperdy, lecz trzeba wygubić cały ród i zacząć od połowicy.

REBBE

   Jest to gracz uczony, milczący, ponury, chodzący w czarnym chałacie powagi i gładzący długo brodę siwej mądrości. On wszystko wie. On czytał wszystkie brydżowe podręczniki. On rozwiązuje brydżowe zadania. On jest teoretyk. On jest w ogóle kapcan brydżowy i gra jak głuchy na wiolonczeli, ale on siebie uwielbia. Nad najprostszą, dziecinną grą zastanawia się długo i mądrze. Zawsze wynajduje trudności i powikłania. Uparty jest jak muł albo jak ów Turek Karaban z Verne’a, co nie chcąc zapłacić pieniążka za prom przez Bosfor, obszedł dookoła Morze
   Czarne. Kiedy ma dorzucić jedyną dwójkę, myśli nad tym niezmiernym zagadnieniem. Czyni z lotnej gry jazdę na żółwiu. Gdyby człowiek mógł skąpiec od samych spojrzeń. Rebbe pomerłby od spojrzeń swoich towarzyszów. Kiedy taki uczenie czegoś dowodzi, należy mu rzec z wdziękiem:
   — Rebbe. zai nyszt myszuge!

KIEPURA

   Król tenorów, tenor królów. Gracz—śpiewak. Wesoło sobie podśpiewuje, arie nadobne wyciąga, piosenkom przypina skrzydła. Poważni gracze kiwają głowami, jak Ana—draci na feście u Wołodyjowskiego, a on śpiewa. Poważny, uparty gracz toczy krwawym spojrzeniem, jak andaluzyjski byk, a tenor brydżowy natrząsa się z niego:
   — „Torreador do walki staje rad, bo nań patrzą oczy dziewoi!…”
   Nigdy nie wie, co się gra, co kto mówił, co on sam mówił, bo radość rozpiera mvi duszę.
   — „…Ja nie wiem sam, kocham i gram!”
   Przy końcu gry chrypnie i pieśń się urywa, albowiem gracze twierdzą, że pieśń jest nieśmiertelna, ale nie jest środkiem płatniczym w Rzeczypospolitej Polskiej.

PIKARD

   Wspaniały szaleniec, co wzlatuje do stratosfery, ponad chmury i obłoki. Lotnik nieustraszony, którego żadna nie straszy wysokość. Pikard jest wszędzie, nie ma brydża bez pana Pikarda. Daj mu tylko karty do rąk. a zobaczysz jazdę — ha! Brydż polega na licytacji in plus. Niechże kto spróbuje przelicytować owego Pikarda, niech go kto usiłuje przewyższyć w dążeniu ku wysokościom! Jeszcze się taki nie urodził. Wyleziesz na kiery, on na piki, ty na piki. on na „bez atu” — nie dopędzisz. czarna wrono, orła w przestworzach. Leci Ikar na słońce wielkiego szlema i potem papa Dedal zbiera kosteczki, płaci i płacze. Straszny jest los pokolenia Pikardów!

ROBOT

   Niemiła figura, uczyniona ze stali, ze sprężyn i kółek, niepokojące sprawia wrażenie. Gra jak maszyna, mądra, precyzyjna, nieumęczona. Nie posiada serca ani rozkosznej sztuki uśmiechu, ani kocha, ani nienawidzi. Robot gra równo, ze śmiertelnym spokojem, ze stalowym spojrzeniem. Karty uważa za mądry wynalazek do pomnażania dóbr doczesnych pod warunkiem, że odbywać się to będzie bez namiętności, z beznamiętną cierpliwością. Jest to gracz zawsze świetny, potężny i niech go porwą diabłowie.

CHARON

   Stary piekielnik, co na zbutwiałej łodzi woził Greczynów do Hadesu. Kiedy taki usiądzie naprzeciwko ciebie, lepiej ci było, abyś się był nie rodził. Ten cię zawiezie do Hadu, gdzie jest płacz i niedola, ten cię wywiezie na czarne styksowe wody i utopi z całą twoją umiejętnością i z twoim szczęściem. Sto lat możesz dochodzić i nie dojdziesz tego, co ten potrafi uczynić z gry. Śmierć, śmierć ł zagłada!

ALMANZOR

   Co tu wiele gadać? Wystarczy okrzyk: „Ja wam zarazę przyniosłem!” Za takim chodzi nieszczęście i całe wojsko dwójek, trójek i czwórek, do siódemki włącznie. Ten człowiek czytał tylko o asach; króla nie oglądał na oczy; mizernego waleta, smętnego karcianego idioty, nie napotkał na swej drodze. Kiedy jest twoim partnerem, zamknij oczy, zaciśnij zęby i staraj się, aby czym prędzej dostał go w spadku następny gracz.

EDISON

   Wielki ten mąż, gdyby był chciał, byłby wymyślił śpiewające guziki i grające kołnierzyki. Gdyby jednak nawet bardzo chciał, nie wydoliłby wymyśleć tego, co w wichrze natchnienia zdoła wymyśleć gracz–wynalazca. Burzy on wszystkie reguły i z szaleńczą lotnością stwarza nowe. Można ostatecznie przypuścić, co wymyśli zasiedziały w Tworkach recydywista, gracza Edisona nikt przenigdy nie odgadnie. On jest sprawcą częstej u brydżystów dolegliwości, zwanej miserere. Wytrzymałość ludzka ma bowiem granice.

PASTEUR

   Użyjmy tego dostojnego miana na pamiątkę roztargnienia wielkiego męża, co opłukawszy przezornie owoce w szklance wody, wypił potem tę wodę. Lepszym patronem graczów roztargnionych byłby ów astronom, co posmarował masłem własną dłoń, przekonany, że trzyma na niej bułkę, nie znamy jednak jego nazwiska. Przez roztargnienie zapomniał podać je do powszechnej wiadomości. Gracz spod tego znaku nigdy nie wie, co gra, z kim gra i gdzie się właściwie znajduje? Czasem patrzy na partnera zdumiony, dziwiąc się, skąd się ten pan tutaj znalazł. Z trudem przypomina sobie, że gra w brydża, bo był przekonany, że w domino. Zrywa się przerażony od gry w niedzielę o godzinie trzeciej po północy, bo sobie przypomniał, że w sobotę w południe miał się spotkać z żoną na dworcu kolejowym.

DOBRY KRÓL DAGOBERT

   Niech cię los przed tym uchroni, ale może się zdarzyć, że ci każą grać w brydża z jakimś wspaniałym dygnitarzem. Wtedy dopiero poznasz, jak łatwo jest być dygnitarzem, a jak trudno grać w brydża. Wtedy ujrzysz władzę przerażoną, chwiejną, niezdecydowaną, grającą po omacku. Ha! ha! Skromny porucznik patrzy z politowaniem na swojego jenerała, nieszczęsny student uśmiecha się litościwie, patrząc na grę Jego Magnificencji, pana rektora. Piąty stopień służbowy zgrzyta zębami, widząc, jak minister „odcina się od stołu”. Zaprawdę, trudniej jest wygrać zapowiedzianego szlema, niż obalić gabinet. Wiedzą o tym gronostajowi gracze i zachowują się przy brydżu z wytworną skromnością.
   Aby nie być gołosłownym, podejmuję się bez żadnych awantur wygrać od najmilszego prezydenta stołecznego miasta Warszawy: wieżę ratuszową z zegarem, całoroczny podatek od szaletów miejskich i dwa tramwaje.

BOSCO

   Głośny magik i czarnoksiężnik. Myślisz, że wyciągnie z kieszeni chustkę, a on wyciąga dwie kaczki! Bosco brydżowy powinien wyciągnąć z kieszeni portfel, aby zapłacić, tymczasem zaś wyciąga chustkę od nosa. Jest to bardzo śmieszna sztuka, z której ludzie kwaśno się śmieją, a magik powiada:
   — Zapomniałem portfelu w innym ubraniu. Stu świadków można postawić, że nigdy nie miał drugiego ubrania. Kiedy jest przegrany, umie tak wybornie urządzić, że właśnie dzwoni telefon, który go wzywa w pilnej sprawie. Wtedy rzecze:
   — Niech ktoś za mnie dokończy gry, a ja wrócę za pół godziny i ureguluję rachunek.
   Solwejga też czekała kilkadziesiąt lat na Peer Gynta, bardzo posiwiała i śpiewała smutno. Jeśli miałeś sprawę z takim magikiem, zaśpiewaj: „On nie powróci”. Przy spotkaniu też ci się nie ukłoni. Czas jednak kończyć.
   Należałoby jeszcze wspomnieć o Orlandzie Szalonym, o Jontku, o rejencie Milczku, o Ossowieckim, o Mac Donaldzie i o wielu najdziwaczniejszych figurach brydżowych. A przede Wszystkim należałoby napisać rozprawę o graczu idealnym; napiszę ją wtedy, kiedy niesławnie zejdzie z tego świata ostatni kibic. Nie można zresztą pisać tyle o brydżu, albowiem może się w głowie autorskiej zachwiać piąta klepka. Nie mogę już więcej!
   Raz jeden kataryniarz kręcił swoją katarynkę, obwiązawszy sobie fizjognomię wełnianą chustką.
   — Czy pana bolą zęby? — zapytali go dobrzy ludzie (czytelnicy).
   — Nie! tylko nie mogę już słuchać tej przeklętej katarynki! — odrzekł im ów rozumny człowiek (autor).

poprzedni Spis rozdziałów następny