Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

IX
BRYDŻOWE BREDNIE


   Kiedy nieustraszony mój traktat o zarazie kibiców został ogłoszony po raz pierwszy drukiem w „Kurierze Warszawskim”, rozpętała się potężna burza, odbyło się małe trzęsienie lechickiej ziemicy.
   Ja otrzymałem listy, kwiaty, pisma dziękczynne, najwspanialsi brydżyści wyprzęgli konie z mego powozu, a na kibiców padł blady strach. W klubach stołecznych rozdano graczom rewolwery, a w prowincjonalnych dano im sękate kije i prawo doraźnego ich użycia. Wielki odnieśliśmy triumf, lecz roztropna dusza moja nie dała się omamić i „rozważywszy sprawę wszechstronnie” — jak to się pisze w protokółach sądów honorowych — doszła do wniosku, że szlachetną grę, zwaną brydżem, zatruwają nie tylko kibice.
   Straszliwe muszę uczynić wyznanie: zatruwają ją też i sami gracze. Wyznaję to z jękiem i z boleścią. Pośród milionów graczów brydżowych istnieje bowiem liczny odsetek przeraźliwców, tak hańbiących mądrą zabawę, że zastanowić się należy, kto jest czasem gorszy: kibic czy taki gracz od czternastu boleści? I oto, zanim zajmiemy się naukową klasyfikacją graczów, podziałem ich i przenikliwym określeniem, musimy podać na wstyd publiczny i na publiczną hańbę ludzi grających wprawdzie w brydża, lecą wcale tego niegodnych, aby się tak rozkoszną zajmować zabawą.
   Piszemy zaś te gorzkie słowa w nadziei, że po zagładzie kibiców przyjdzie do zagłady onego tałatajstwa, co graczów szlachetnych, rasowych, pogodnych, a mądrych doprowadza do powolnego rozstroju nerwowego i do pomieszania zmysłów. Dzieje się to: non vi, sed saepe gadando. Zajmiemy się nędznym pokoleniem graczów gadających. Unika się ich jak zarazy, ucieka się przed nimi jak przed komornikiem, spogląda się na nich zachłannie, jak patrzy psychiatra na dojrzewającego wariata. Ich to sprawa, jeżeli widzom, nie rozumiejącym gry w brydża, wydaje się, że zeszło się kilku pomyleńców i gada buszmeńskim narzeczem. Ich to sprawa, że zdrowy rozsądek tłucze głową o twardą, dębową szafę, a mowa polska, dotkliwie obrażona, jęczy i łka, i złote włosy ze ślicznej wydziera sobie głowy. To jest główna przyczyna, nakazująca tępić te przeraźliwe stwory, dziwny z siebie i nierozumny wydające bełkot.
   Istnieje tedy taka odmiana brydżystów, która mniema, że przy grze należy być niezmiernie dowcipnym. Są to takie rozkoszne dziubdziusie, przyjemniaczki, wesołki, takie sroczki kochane, tacy Jowialscy, którzy mają mowę do każdej karty, znają powiedzonka na każdy przypadek i dowcipki na każdą chwilę. Wszystkie te brednie leżą na lodzie, jak nieświeże ryby, od wielu, wielu lat i oto taki kretyniasty brydżysta częstuje cię nimi zawsze i wszędzie. Chińska tortura, spadających miarowo kropel wody, jest rozkoszną igraszką wobec tej tortury. Każda dzielnica i każde miasto ma swoich specjalistów i swoje miejscowe bełkoty. Znam ich część zaledwie tysiączną, ale i tego będzie dość, aby obiema rękami schwytać się za głowę w bezsilnej rozpaczy. A laik niech pojmie, że wybornie mógłby grać w brydża człowiek, znający niewiele więcej ponad dziesięć terminów specjalnych.
   Posłuchajże, zdumiony czytelniku, co gracz z nieprawdziwego zdarzenia uczynił z tych dziesięciu słów i bacz, abyś nie oszalał.
   Taki gracz — hańba mu! — nie powie nigdy: „piki” — tylko musi dodać: „piki–optyki” albo: „piki–patyki”, albo: „pikies–Małachowskies”. Nie powie: „dwa piki” — tylko; „pidwaki”. Śmieszne, co?
   O biednych treflach powiada: „trefelki–kolorek niewielki” albo: „trefeliansy”, albo: „kolor trefloidalny”, albo; „fretle”.
   O karach mówi zawsze: „karo, panno Klaro!” i objaśnia „pik i karo chodzą parą”.
   O kierach bredzi: „kiery–numery” albo: „kiery–ogiery”. Jeden gracz, widać romantyk i dusza czulą, wymyślił na ten temat rzewne powiedzonko i zamiast słowa „kiery” — mówi: „serduszko Marysieńki”. I to „serduszko”, jako gracz zresztą wyborny i miły, zamienia na ciężkie talary. Nikt się, bowiem nie spodziewa, że taki, co czule mówi o „serduszku”, jest brydżowym tygrysem.
   O figurach brednie są następujące:
   „As na warcie — diabeł w karcie!” — „król… coraz ich mniej na świecie”, a o damie: „dama chodzi sama!” — „leci dama z Amsterdama!” — trzymajcie mnie, dobrzy ludzie! — a potem: „o walecie nic nie wiecie!” Piekielna ta poezja czepia się jak smoła i czasem gracz, na oko rozsądny człowiek, ma jednak w mózgu tę „damę z Amsterdama”.
   Do przeraźliwych należą powiedzonka, pochodzące z Małopolski. Szczerego lwowianina poznasz na biegunie, bo żeby mu zęby rwali, nie powie nigdy prawidłowo: „bez atu” — tylko zawsze: „bez adu”. Mój ziomek — nie wart za to tego szczęścia — o małej karcie mówi, że „karta jest jak owiesek” — poza tym karo określa przedziwnym powiedzeniem: Karolina Pichler, geborene Gräuner. Ponieważ będą o tej Karolinie gadali jeszcze za lat sto, a dzisiaj mało już kto wie, czemu o niej mówi, przeto do wiadomości małopolskich brydżystów podaję, że:
   Wielce ta szlachetna pani Pichler była najpłodniejsza pisarką wiedeńską (1769–1843). Pisała tyle, że wszystkie połączone związki literackie autorek nie dałyby jej rady. Jej zbiorowe wydanie obejmuje 60 (słowami sześćdziesiąt) tomów. Należy ją wspomnieć w roku króla Jana, między innymi napisała bowiem trzytomowy romans historyczny Oblężenie Wiednia. Bardzo popularna swego czasu, rozwiała się biedactwo w mgłę, a mole zjadły jej dzieła rozliczne. Pozostał po zacnej pisarce ślad bardzo życzliwy w historii literatury i ów ślad w karcianej gwarze. Myślę, że brydżyści, dowiedziawszy się, kto zacz owa Pichler, geborene Gräuner, będą cytowali to sędziwe nazwisko sześćdziesięciotomowej damy z większym niż dotąd szacunkiem.
   On też — małopolski ziomek mój — wygłasza zasadę w austriackim gadaniu: Wenn man nicht weiss wie und wo, spielt man Karo!
   Niedaleko od tych zwariowanych przypowieści krążą powiedzonka, o których bez pomyłki można powiedzieć od razu, że nie są utworzone w języku portugalskim. Na ten przykład: gracz pragnie powiedzieć, że nie chcąc się narażać na ryzyko, ucieka z tym, co zyskał. Wtedy we Lwowie. w Krakowie czy Zakopanem usłyszysz niezwykły okrzyk:
   — Entlojf, Desdemone!
   Czy kto wie, co znaczy to portugalskie hasło? Ja wiem. Kiedy w żydowskim teatrze Otello skradał się, aby zakatrupić Desdemonę, przerażony i wzruszony jakiś widz wrzasnął: „Entlojf, Desdemone!” — Uciekaj, Desdemono!” Na pamiątkę tego zdarzenia gracze, szczególnie ci, którzy mogli być na owym przedstawieniu, z lubością powtarzają ten okrzyk. Ci sami krótkim: „szluf!” zastępują słowo „pas!” Gracz powiada przez to, że śpi, więc nie ma nic do gadania. Humanista z tej branży określa swoją bezsilność wobec przemocy srogiego wroga i jego potężnej karty zrezygnowaną sentencją: „Nec Herculies contra Margulies!
   Ile przedziwnego jest w tym smutku, ile bolesnej rezygnacji Breitbarta starożytności! Nu?
   Gracze z kresów, sławni ongi winciarze, spokojni i cierpliwi filozofowie z Polesia, Białej Rusi czy z Podola, powiadają słodko: „Nie bij ja króla…” — albo: „Wyjdź ja w piki…” A już oko ci zbieleje, kiedy taki mówi: „W co bym ja nie zagrał, wszystko źle!” — Inne okazy, z dalszych rubieży, wyrazić umieją rezygnację jedynie powiedzeniem: „Dumaj, nie dumaj, cariom nie budiesz!” Zdaje się, że to tak brzmi, bo nie jestem pewny.
   Dział osobny stanowią bajdurzenia na tematy wzniosłe, poetyckie i górne. Taki gracz, co olśniewa cytatami, kiedy pragnie, aby jakieś figury razem padły, zawsze woła: „Razem, młodzi przyjaciele!” No! no! A kiedy pewna gra ponad spodziewanie nie udała się wrogowi, powiada taki z szatańską ironią za wieszczem: „Już był w ogródku, już witał się z gąską!” No, no, no! O partnerze–wariacie wykrzyka: „O, szalony, gdzie on goni?” — a kiedy ktoś na niego nastaje, pyta słowami ballady: Was willst du mit dem Dolche, sprich! — albo naśmiewa się literacko: „A choć się opierał i kopał nogami…” — Fenomenalne!
   Istnieją też uczone brednie na temat malarski. „W Małopolsce mówią o takim, co wciąż ma dobre karty: „Ależ z pana Makart!”
   Jak jednemu historykowi sztuki i kilku czytelnikom — właśnie tobie, czytelniku! — wiadomo, był to sławny wiedeński malarz, znany z imienia w byłym królestwie Galicji i Lodomerii.
   Czytelnik dawno już zrozumiał, że świętej trzeba cierpliwości, aby wysłuchać tego wszystkiego i nie stać się mordercą, a przecież to nie koniec.
   Istnieje np. wyrażenie techniczne, słowo „contra”. Zdawałoby się, że z tej kontry, jak z literackiej kieszeni, już niczego wydusić nie można. A oto przemyślny hydrokefalos brydżowy oświadczy: Contrare humanum est — albo: Contramentum purum nigrum destillatumque. — To powiedzonko ma tysiąc odmian farmaceutycznych. W ogóle kontra ma szczęście do porównań z dziedziny zabiegów felczerskich i Molier miałby pociechę, że nazwa symbolicznego, a przez jego doktorów uwielbionego, narzędzia zastępuje to słowo brydżowe. Taki okrzyk dziubasków brydżowych jak — contra tibi ribi! — (?) — kiedy stary jakiś koń udaje szczebiocące niemowlę, przyprawił mnie o przedwczesną siwiznę.
   Hamlet z tej brydżowej Danii powiada zawsze przy grze niepewnej: „Jeden by tak, drugi by inaczej!” — zaczyna grę zawsze: „spod wielkiego palca” — o pewnym sposobie gry powie nieodmiennie: „Pan zgrywa asy, jak ciocia Kownacka!” — natrząsa się z partnera: „Ha, ha, jaki taki uciekł w krzaki!” — ma do niego żal, że licytuje: „z kotem w galarecie”. — Ten kot, tak podany, przyprawia o obłęd najbardziej wytwornego dżentelmena. Wreszcie dowcipem, haniebnie ponurym i wypranym z wszelkiej ambicji, jest zamiana zasady brydżowej, orzekającej, że „impasse jest duszą gry” — na zdanie: „impasse dusi grę”. — O, z jaką dziką rozkoszą można by zadusić takiego słowiczka, co takie wyśpiewuje trele!
   Obawiam się, że jeżeli będę dłużej snuł te rozważania, stanie się coś strasznego, bo najpierw postradam zmysły ja, potem pan zecer, potem pan korektor, potem rotacyjna maszyna, która trzaśnie z jękiem: „Nec Herculies contra Margulies!” Więc jedynie w szybkim tempie podam jeszcze kilka nieartykułowanych okrzyków tych fałszywych brydżystów, którzy z ojca na syna powtarzają taki repertuar szaleństwa:
   „Karta lubi dym!”
   Karo raucht Zigarro!
   „Jak pan gra? Żeby panu tak w piersiach grało!”‘ ..Figur na figor, mówił święty Igor!” „W brydżu ani ojca, ani matki!” „Chodź koza do woza!” „Z górki na pazurki!” „Nie chodź po wsi!” „Reszta kart o sosnę!” „A ja tego króla po główce!”
   „Zagrałem, bom chciał. Pańskiej babki interes!” „Gdzie dziewiątka, tam i dama!” .,Uśmiałem się jak wieśniak!” „Hul, piper, na wodę!” „Tędy kozy do Piemontu gnali!” „Graj pan, bo w Pińczowie świta!”
   „Jeśli pan to wygra, kupię panu zieloną wiewiórkę!” Ta „zielona wiewiórka” jest świętym bydlęciem brydża, jak krokodyl był świętym potworem Egipcjan. Obok „kota w galarecie” wyobraża faunę w brydżowym szwargocie.
   Czy to jest ludzki język? Jako Żywo, nie! To jest żargon, brednia, bełkot. I tak sobie przemawiają ludzie pięknie przybrani, często nawet wykąpani, poza tym nieraz roztropni i znający na codzień boska sztukę ludzkiej mowy. Brydż powinien być wesoły i pogodny, ale dlaczego — na Karolinę Pichler! — „kot ma być w galarecie?” A nawet piękne damy ciągną tego widomego kota za ogon i kwilą czasem rzewnie:
   — „Objadł się pan pików, a grę sfajczył pan jak koń!” To tak, jakby wonna lelija brzydkimi słowy spotwarzała pokrzywę. Poezja płacze i chce napić się octowej esencji.
   Tak, tak! Kiedy w Żydówce powtarza oszalały z rozpaczy sopran: „A jednak on, on nadejść ma!” — 13 (słowami: trzynaście) razy — można zemdleć albo nie zemdleć. Jak kto chce. Ale kiedy ci gracz dowcipniś powie sto trzydzieści razy w ciągu godziny: „Rżnij Walenty!” — zaczynasz toczyć obłąkanym wzrokiem i wreszcie musisz zemdleć. I cóż z tego, że zastrzelisz takiego, co gada, kiedy on ostatnim tchem powie ci jeszcze: „Umieram bez adu!”
   Nie ma rady! „Nec Herculies…” Tfu! Zmysły mi się mącą… Już nie mogę… Wiec „reszta o sosnę!”

poprzedni Spis rozdziałów następny