Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

V
TEATR I APTEKA


   Nie myślę porównać teatru z apteką — broń Boże! — apteka jest przecież domem spokojnym i uczciwym. Poza tym, jak to wiadomo z przemówień oficjalnych, teatr jest podobno świątynią. Nie o to idzie. Nie dlatego, mówiąc o teatrze, wspomnieć trzeba zaciszną aptekę, w której słoikach śpi śmierć spokojnym snem. I gdyby jej lekarze czasem nie budzili…
   Oto wystawiono przed niedawnym czasem w Warszawie, w Teatrze Letnim (oby się zawalił), komedię Stefana Kiedrzyńskiego pt. Najnieszczęśliwszy z ludzi. Kiedrzyński — jak to wiadomo — jest to zdolny i bujny pisarz, co w tej chwili też nie należy do rzeczy. Komedia jego zastanowiła mnie ze względów bynajmniej nie artystycznych, lecz z tego powodu, że jest to pierwszy utwór teatralny, którego bohaterem jest aptekarz, co mówię! — dwaj aptekarze, przedstawieni przez autora w dobrym świetle, ba! nawet z nadzwyczajną sympatią. Gremium aptekarzy polskich powinno takiemu autorowi posłać adres dziękczynny z życzeniami, aby nigdy nie potrzebował apteki. Albowiem nielitościwie, zgoła haniebnie, obchodzono się dotąd w teatrze z aptekarzami. Serdecznie mi było zawsze żal tych miłych ludzi, że ich tak poniewierano. Bo i za co? Za to, że ludzie umierają? Przecież temu nigdy nie jest winien aptekarz, tylko chyba doktor, no i sama śmierć. A wszyscy na aptekarza!
   W powieści, w noweli i w komedii aptekarz albo tak zwany „prowizor farmacji” jest zawsze figurą wesołą, z której się różni ludzie natrząsają. Na aptekę można mieć przecież i inny punkt widzenia, apteka jest ci bowiem przedpokojem śmierci. Tymczasem mniej ludzi, patrząc na nią, myśli o cyjankali, każdy zaś o oleju rycynowym. Mniej ludzi spogląda na nią z ponurą powagą, pomyślawszy, że straszliwy Ibsen był aptekarzem, więcej myśli zaraz o plastrach na odciski magistra Klawego.
   Złą tę i niegodziwą zabawę rozpoczął Szekspir, rzucając aptekarzowi z Romea i Julii pieniądz ze słowami: „Idź. ubierz się w mięso!” Były to bowiem czasy, kiedy ci mili ludzie nie sprzedawali cholekinazy i urodonalu, tylko prawdziwsze trucizny, więc byli chudzi.
   Zresztą bardzo rzadko poza tym nieszczęsnym aptekarzem szekspirowskim widzi się na scenie ponurego aptekarza; na sąd o aptekarzach wpłynął chorobliwie Molier i od jego właśnie czasów dzieje się tym ludziom krzywda, a poważna i mile pachnąca officina sanilatis jest zawsze na scenie źródłem nieskromnych uciech. W polskiej literaturze traktowało się aptekarza w straszliwie niegodziwy sposób, patrząc na szlachetny ten zawód jakby przez lunetę — przez inny zgoła instrument, wprawdzie podobny nieco do lunety, lecz tym się od niej różniący, że się go nigdy — jako żywo! — nie wkłada do oka.
   Toteż mi było zawsze szczerze żal tych „prowizorów farmacji”. Czym się taki obroni? Rumbarbarum? Kpił sobie tedy każdy na potęgę, „zewnętrznie” i „wewnętrznie”, „potrząsając mocno przed użyciem” i w książce, i na scenie. Taki oto dobry człowiek, jakim był Bałucki, i ten sobie do żywego pokpiwał z Fujarkiewicza, który miał aptekę w Mościskach.
   Rzadziej się widuje na scenie całą aptekę. Istnieje farsa francuska Mirande’a i Quinona, pt. Dzień cudów, której akcja odbywa się w aptece. Istnieje też komedia polska Kazimierza Dunin–Markiewicza, pt. Lilie polne, w której cała apteka grała ze wszystkim, co w niej jest. Jest to komedia może najdotkliwiej krzywdząca aptekarzy. Apteka wprawdzie wygląda w niej ponuro, dzieją się w niej smutne rzeczy, panienki, które się w niej wałęsają, tracą tam to, bez czego nie mogłaby żadna z nich zostać „królową Warszawy” — to wszystko nic! — lecz w komedii tej sponiewierano aptekarza, bo bohater aptekarz napisał w niej tom poezji. Boże Ty mój! Można wszystko napisać o aptekarzach, jednak to są ludzie uczciwi. Trzeba zachować godziwą miarę w insynuacjach, nie można ludzi ośmieszać bez litości! Aptekarz może otruć klienta — to trudno! — to się zdarza; ale żeby wiersze pisał? Nie! to już nieco przerycynusowane. Czy czytał kto tom poezji, pod tytułem: Nagniotek duszy — napisał magister Klawe? Nikt nie czytał. Ha! Więc po cóż ta przesada?
   Zaszło tedy łzą oko czułego na ludzką krzywdę Stefana Kiedrzyńskiego i napisał komedię, rehabilitującą zawód aptekarski. Aptekarze z tej komedii są to ludzie uczciwi, bo choć jeden drugiego chce orżnąć przy sprzedaży apteki, no, to trudno! — z wprawy wychodzić nie należy — są oni jednak bardzo mili i mocno sentymentalni. Aptekarze warszawscy chodzą na tę komedię po dziesięć razy i rzewnie płaczą. To lacrimae destillatae, to naturalny produkt wezbranego wzruszeniem serca, że za tyle zniewag za tyle ośmieszeń znalazł się ktoś, kto im położył plaster na serce, nalał na duszę balsamu, namaścił pachnącymi olejkami, napoił słodkim syropem, ktoś wreszcie dał na przeczyszczenie srogiej zatwardziałości ludzkich serc, które nie miały litości dla farmaceutów. Dotąd stawiano im bańki cięte i obryzgiwano kwasem siarczanym. Tak, tak, to nie było ładnie!
   Zakochanego aptekarza grał Fertner. Gdyby każdy aptekarz był tak zabawny, jak ten obłąkanie śmieszny aktor, apteka stałaby się najweselszym przybytkiem, dokądby się smutni ludzie schodzili na zabawę, na tańce. Aptekarz, ważąc cyjankali, śpiewałby radośnie piosenkę: Bo życie piękne jest!, człowiek, przychodzący po lekarstwo, kulałby się ze śmiechu, wołając:
   — Panie aptekarzu, daj pan tam jakie paskudztwo, bo moja teściowa się kończy!
   I tak być powinno, trzeba bowiem śmierć obałamucić śmiechem, a trumnę malować na wesoło i rzeczom ponurym nadawać pozór zabawny.

poprzedni Spis rozdziałów następny