Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VIII
ONE I MY


   Klątwą człowieka pisującego felietony jest to, że każde jego spojrzenie, każde zetkniecie się z najbardziej szarym przedmiotem, najmniejszy udział w najbłahszym zdarzeniu jest drożdżowym zaczynem kwaśnego wina, który potem wypija czytelnik. Taki człowiek nie spojrzy obojętnie nawet na muchę. Drobne to i kosmate stworzonko urasta natychmiast w jego oczach do wielkości kosmatych potworów z noweli E. A. Poego. Bohater jej tak był „psychicznie nastawiony”, że przelatujące owady widział w kształcie i rozmiarach mastodontów. Jest to początek dziwacznego obłędu, choroba wyobraźni, cwałującej na dzikim hypogryfie, który jest zwyczajnym krzesłem, i wiodącej homeryckie boje z przywidzeniem. Dolegliwość ta jest źródłem wybornej zabawy; powiększa świat, który już zmalał, a wyasfaltowane, nudne życie zamienia w kwiecistą łąkę.
   Czy może istnieć na świecie coś bardziej znikomego niż na ten przykład para zwyczajnych spodni? (Dla czytelników więcej wytwornych, którzy by nie pojęli tego ludowego wyrazu, nazwijmy je: ineksprymable). Nie ma nic bardziej pospolitego. A jednak, kiedy ujrzałem „na wystawie polskiego lnu”, za lustrzaną szybą, ów dziwaczny przedmiot, z białego uczyniony płótna, zastanowiłem się. Poczęła nad nimi grzmieć burza myśli, wybiegały z nich węże błyskawic. Nie są to bowiem te zwyczajne, z dziadka, pradziadka, są to nowe i w nowym, lnianym zrodzone czasie, ostatni parzysty „krzyk mody” męskiej. Mężczyzna zapragnął coś odmienić w głupawym swoim stroju! Mężczyzna chce okazać, że nie jest zacofańcem i powiewa też lnianym sztandarem. Ponieważ kobiety zaczęły namiętnie zamieniać len niebieskooki, nad Wilią zrodzony, w rozmaite cuda: w kiecki nieporównane, w śliczności najrozmaitsze, tedy i on, mężczyzna, ciężko stąpający mamut, konserwatysta zasuszony na twaróg, podniósł senne powieki i urządził — rewolucję w męskiej modzie.
   Jest wprawdzie coś przeraźliwego w zestawieniu mojej osoby z tym czymś, co się zowie modą. Mogę wyobrazić sobie tę moją osobę na księżycu, na polowaniu z prawdziwą strzelbą, na własnym jubileuszu, na szczycie góry, na koniu, na dobroczynnym raucie, na antyalkoholicznym odczycie — słowem, w najdzikszym towarzystwie i w najwymyślniejszej sytuacji, ale rozpętawszy fantazję i do białej doprowadziwszy ją gorączki, nie mogę sobie siebie wyobrazić jako arbitra elegantiarum albo znawcę damskiego obleczenia. Ujmującym jednakże z mojej strony gestem powinna być szczera o tym uwaga, że ponura, czarna i beznadziejna rozpacz wyników nie przeczy gorliwości moich, dziś już wypłowiałych pragnień. Któż z nas bowiem w zielonej młodości nie usiłował być kawalerem d’0rsay, Oskarem Wildem, księciem Walii albo świetnie odzianym tenorem z operetki? Do osiągnięcia zupełnego ideału nie można było dojść jedynie z powodu nieznacznej różnicy majątkowej, która Edwardowi VII dawała nade mną przewagę, niewielką wprawdzie, wystarczającą jednakże, aby on mógł nie zapinać dolnego guzika kamizelki, czego ja nie mogłem dokonać ze zwyczajnego braku „takowej” (jak piszą, na swój wstyd, niektórzy komornicy w edyktach licytacyjnych).
   Niewiele tedy wiemy o nieustępliwej modzie męskiej. Wiemy, że egipski Tutmosis przypinał sobie capią bródkę, bogaci Persowie malowali sobie brody na szkarłatne, a król asyryjski ukrywał w niej kulki z wonnościami, aby zabić zapach starego łoju, który bił od jego świętej osoby. Petroniusze przetrwali do niedawnych czasów. U nas wielka poezja pozostawiła ślad w tej dziedzinie, a mianowicie rozchełstaną na piersiach „koszulę a la Słowacki”. Dlatego ją letnią porą noszą wszystkie puryce, krzykliwe, eleganckie łapserdaki.
   Są to słynne wypadki odmian rewolucyjnych i wysilonych pomysłów. Moda męska jest omszała i brodata. Widać, że spodnie są w swojej metafizycznej istocie czymś bardzo niepomysłowym i wiodą żywot kretynicznie tępy. Jakaż bowiem rozmaitość może być w ich budowie, kiedy ilość nóg jest niezmienna? Co do nich można dodać, co z nich można ująć? Nieszczęsny to wynalazek, ów symbol męskiej mody, i bardzo mało dowcipny. Jedynie skąpy i wrzosami karmiony Szkot, aby zaoszczędzić materiału, zamienił je w kraciastą kieckę, czyli poszedł po wzór do wroga — do kobiety.
   Mężczyzna dlatego jest w rozpaczy, którą nadaremnie i niezdarnie ukrywa. Sam zabił własną pomysłowość w dziedzinie stroju, przyodziawszy ją w pludry, i teraz nadrabia miną kręcąc się w kółko jak niedźwiedź… Jednego roku doda guzik, w następnym go ujmie, aby go znowu przyszyć w roku przyszłym. Jedna kieszeń mniej, jedna więcej i po całej paradzie. Wszyscy wszystkich oszukują w tym załganym interesie wyginając lub prostując brzegi kapelusza i udając, że są to sprawy wielkiej wagi. Wobec zupełnego wyjałowienia w tej dziedzinie, moda męska czepia się byle czego i ogłasza rewolucję. Widomym jej znakiem jest od niedawna ta nieszczęsna, rzewna, melankoliczna para płóciennych… Z polskiego lnu… Oto wiszą, jak smętny sztandar po przegranej bitwie: marne, niestrojne, bez fantazji. To cały efekt potężnych namysłów, rozważań, artykułów w gazecie i konferencyj.
   Wstyd mnie pali, bo i ja mam wąsy. Mam szesnaście kieszeni, odziany jestem w twardą zbroję, stroskaną głowę sztywnym podtrzymuję kołnierzykiem, a na wszelkie uroczystości wdziewam małpi, ogoniasty, pomylony strój: frak. Wtedy na młodzieńczej piersi — („Ma pierś płomieniem pali!” — to z Rycerskości wieśniaczej) — dźwigani wykrochmaloną twardą deskę, od której odbije się każda kula i szybsze od niej — spojrzenie pięknej kobiety. Przez taki na biało wysmarowany mur serce nie może wyjrzeć na świat. Dlatego mężczyźni we fraku są to albo nieszczęśnicy, albo są z rozpaczy kelnerami.
   Z jakim politowaniem patrzą zapewne kobiety na tę męską, wykrochmaloną tępotę! Patrzą, jak wielcy poeci na analfabetów, jak rajski ptak na zaskorupionego żółwia, jak rozkwiecone drzewo na kartofle, z których sporządza się krochmal, jak sonet na urzędową, pomyloną, sztywną prozę, jak kolorowa tęcza na szarą ziemię. Dobrze nam tak, Kalibanom, „w stal zakutym rycerzom”, fakirom połykającym kije, szarym nietoperzom, śmiesznym pingwinom z białym gorsem na piersiach i czarnym odwłokiem. W tym samym czasie, w którym ospały i gnuśny, zamyślony i mądry mężczyzna zdołał wymyślić jedynie kieszonkę po lewej stronie i szósty guzik, ona, kobieta przemyślna, zmieniła sto sześć razy nie tylko krój sukni, nie tylko jej materiał i barwę, ale i całą budowę ciała, kształt głowy i nóg, zmieniła umeblowanie domu, kształt torebki i parasola, rękawiczek i bucików, rasę psa, męża i kota, modnego autora i sposób malowania paznokci, ba! — zdołała też odmienić tęczową duszę. Jeszcze tylko niewiele kapitolińskich gęsi, krzykliwych pantarek i kur domowych pozostawiła natura dla zachowania gatunku.
   Mężczyzna zaś sterczy, jak kamienny bożek, Światowid, ledwie ociosany, a obok niego kameleon zmienia barwę, tęczy się opal, mieni się złocista jaszczurka, barwi się motyl i tysiącem kolorów pysznią się kolibry. Mężczyzna zabija krokodyla i odchodzi, zadowolony morderca; kobieta uczyni sobie z jego skóry (krokodyla oczywiście, nie mężczyzny!) torebkę. Wielcy naturaliści badają żaby, ropuchy i węże, a zbadawszy nie wiedzą, co z nimi począć? Kobieta, najgenialniejszy naturalista, uczynić umie z ich obleczenia cacka pantofelków. Oto jest twórcza potęga kobiety! Nawet niebo musi być zdumione.
   W niezmierzonej swej dobroci niebo stworzyło kobietę raz jeden, a ona stwarza siebie na nowo co roku i to cztery razy do roku. Seryjny fordowski model rajski, niezgrabny i z grubsza ociosany, zmieniła nie do poznania. Kobieta sprzed potopu tak przypomina kobietę wypieszczoną przez modę, jak słoń przypomina filigranową figurynkę ze słonionej kości. Uczyniła z siebie arcydzieło, podczas gdy mężczyzna przez tysiące tysięcy lat na to się zdobył jedynie, że postradał kły, może ogon, obciął pazury, z których pomocą wdrapywał się na drzewo, i cokolwiek wyłysiał pozbywszy się nadmiaru niedźwiedzich kudłów. Jedynym w jego smutnej karierze przebłyskiem natchnienia było odkrycie, że ludzkość musi dążyć do odwłosienia i że łysina jest nieomylną oznaką umysłów wzniosłych i ludzi, na szczycie drabiny ewolucyjnej w promienistej chwale siedzących.
   Wielki był trud kobiet i ani na moment jeden nie osłabnął, skoro do tak oszołamiającego doszły mistrzostwa. Z rajskiej poczwary zmieniły się w Wenus Medycejska, a to bóstwo, nieprawdopodobnie piękne, lecz zbyt w budowie solidne i „nabite w sobie”, zaczęły urabiać powoli na Wenus paryską, bardziej subtelną. Nie można rzec, aby im to przyszło łatwo. Mężczyzna chcąc byle czym zaimponować zwycięskiej kobiecie, niesłusznie się chlubi swoim niby bohaterstwem i ofiarami, które poniósł, by wydobyć świat z mgły i mroku. Bo i cóż z tego, że Kopernik zatrzymał słońce, skoro się to na nic nikomu nie przydało, bo ze słońcem, wbitym w niebo, jak gwóźdź w ścianę, czy też wałęsającym się po nim starym obyczajem, żylibyśmy, jak żyjemy. Czy jednak ten sam Kopernik okładałby twarz na noc surową cielęciną, czy piłby sok z cytryny albo ocet, czy zdobyłby się na taki hart ducha, aby sobie dać wyrwać zdrowy, lecz cokolwiek nieforemny ząb? W Ameryce podobno dobrym sposobem na schudnięcie jest połykanie solitera. Czy Pasteur ważyłby się na takie długie, kilkunastołokciowe bohaterstwo? „Wątpię tego!” — jak pisze jeden tłumacz Wallace’a. Czy Napoleon dałby sobie wyskubać brwi albo nasztukowałby rzęsy? Nie! Łatwo jest prowadzić wojny, ale gdyby przyszło co do czego…
   Moda sroższa jest niźli największa wojna i niźli morowe powietrze. Od morowego powietrza albo na wojnie można tylko umrzeć, ale cierpieć krótko, moda zaś każe walczyć i cierpieć nieustannie. Wielki i niezłomny duch musi przeto mieszkać w pięknym ciele kobiety, jeśli zdołał wytrwać przez długie wieki, nosić drewniane kółka w nosie, wykręcać sobie stopy, za czym dźwigał pełne insektów peruki, straszliwe krynoliny, sposobne na namiot dla trzech najmniej muszkieterów, i ciasne gorsety, zanim się wyzwolił. Toteż zwycięstwo kobiety jest oszołamiające i w całej pełni zasłużone. Teraz kobiety nie cierpią i są piękne. Są już piękne, a wciąż myślą i myślą, jak się stać piękniejszymi jeszcze. Ale to chyba jest niemożliwe. Natura została pokonana, całkowicie pokonana i jeśli się — babsztyl złośliwy — jeszcze czymkolwiek pociesza, to tym tylko, że kobieta zdołała wszystko odmienić; w sobie i na sobie, lecz nie zdołała odmienić odwiecznej strategii miłości. Oto jest wspaniała kariera kobiety.
   — „A my?!” — jak ryczy jeszcze jeden niedźwiedź, grenadier Flambeau w dramacie Rostanda.
   My, zatrwożeni tym zwycięskim pochodem, nowym okrzykiem: „Len! Len! — i furkotem kołowrotków: „Kręć się, kręć, wrzeciono, wić się tobie wić!” — wymyśliliśmy w czeluściach duszy tę płócienną, białą parę… Zazdrość nas gryzie, jak mole stary frak. I oto jest całe nasze zwycięstwo i cała chluba ostatnich lat — ta para niegodnych, niewymawialnych, wiszących smętnie w oknie magazynu i w widzeniu felietonisty wydymających się do koszmarnych rozmiarów. Nikt ich bowiem nie kupi. Mężczyzna może odmienić świat, ale nie odmieni swojego śmiesznego obleczenia z wełnistego barana i z głupawej owcy, jego żony. Płótno ma tylko w kieszeni…

poprzedni Spis rozdziałów następny