Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VIII
KOBIETA ZBYT OCZERNIONA


   Gdy na widnokręgu ukaże się niewiasta, którą by można zaanonsować okrzykiem z Makbeta: „Palec mnie świerzbi, co dowodzi, że jakiś potwór tu nadchodzi!” — wtedy się mówi w pospolitym skróceniu: „O! idzie Ksantypa!”
   Gdy kobieta opuszczona albo zgoła pobita przez męża, wielkim krzykiem domaga się sprawiedliwości u dobrych ludzi, dobrzy ludzie wzruszają ramionami i powiadają niechętnie: „Ależ to Ksantypa!”
   Gdy białogłowa, co ma popiół na twarzy, na sercu i w oczach, sponiewierana i zgryziona, ostatkiem sił napełni swoją nagle zbudzoną furię i z całym światem szuka zwady za swoją krzywdę, nieodmiennie będzie nazywana Ksantypa. Słusznie czy niesłusznie, trafnie czy nietrafnie, z sensem czy bez sensu, zawsze ona musi żyrować każdy podejrzany weksel; cokolwiek się zdarzy w „Babim kole”, co naszą wytworność i dobry smak słusznym napełnia żalem, zawsze winna będzie ona — Ksantypa, ściślej pisząc, Xantippa. Imię jej, wskutek częstego używania, zostało odpowiednio spolszczone na powszedni użytek; stało się prawem, aby każdą kobietę, która w jakikolwiek sposób okaże indywidualną postawę wobec męskiej przemocy, każdą, tzw. herod–babę z urodzenia lub też z przypadku, złą, kłótliwą, ciężką, twardą, zjełczałą, kwaśną i burzliwą, nazywać w skrócie — Ksantypą.
   Przejmuje mnie to smutną grozą, że owej greckiej damie wyrządza się krzywdę od dwudziestu trzech wieków. Jeśli była nawet zła jak jadowity czort, jeśli miała zapiekłą wątrobę, rozlanie żółci i „latającą nerkę”, jeśli wojownicy achajscy mogli na jej języku ostrzyć miecze, jeśli ją było słychać od Aten do Delf — nawet wtedy kara byłaby zbyt sroga. Największy zabójca, jeśli odcierpi swoje, może żądać zapomnienia o swojej bujnej karierze, a tej kobiecie nie zapomniano i nie ma nadziei, aby zapomniano kiedykolwiek; nieszczęsne to imię stało się czarną smołą, ciężkim kamieniem, straszliwym przezwiskiem. Przez dwadzieścia trzy wieki! Były po niej w tej branży pierwszorzędne damy; były takie, że diabeł uciekł przed nimi w trwożliwym popłochu; były takie, jak morowe powietrze i jak sama śmierć. I nic! Tym się upiekło, bo jak raz wzięto biedna Ksantypę na rożen, tak ją smażą do dzisiaj. Została babina opatentowana, naznaczona, napiętnowana i ustawiona w gabinecie ludzkich okropności, tuż obok Heroda i blisko czarnego kosmatego diabła.
   Na Sokratesa! Żal mi tej kobiety… Rad bym widział gdyby Zieliński czy Przychocki, spece znakomici epoki, obronili ją fachowo i położyli kres oczernianiu jej przez wieki wieków. Może już kogo wzruszyła czarna jej niedola, tak jak mnie wzrusza, i może już kto na świecie wziął ja w obronę, tylko ja o tym nie wiem; mnie się wciąż wydaje, że cały świat nieznośnie się uparł i nie chce zmienić repertuaru. Czepił się jeden z drugim biednej baby i podaje ja sobie z rąk do rąk na pohańbienie, i czyni ja „przysłowiową’”.
   Przysłowia natomiast maja matołkowaty zwyczaj ośmieszania Bogu ducha winnych ludzi, po których ślad zaginał: za tysiąc lat Zabłocki będzie głupi w mydlarskiej sprawie. a Grabski będzie źle się spisywał w tańcu. Z Ksantypą jednak jest gorzej, bo o wszystkich mówi się wesoło, a o niej jadowicie; uczyniono ją patronką złych kobiet. Czy są takie? Podobno są. Ja temu, oczywiście, nie wierzę, historia jednak opowiada nieśmiało, że czasem morowe powietrze było lżejsze do zniesienia. Mąż tak niezmiernie dostojny, jak Mickiewicz, tw:erdzi, że diabeł uciekł przed panią Twardowską przez dziurkę od klucza i dotąd ucieka. Owocem gorzkich doświadczeń ludzkości są takie spostrzeżenia:
   „Kobiety nie dybią na całkowitą zgubę mężczyzny, gdyby się bowiem skończyły nasze męki, one utraciłyby źródło swoich przyjemności”.
   Uf! Srogi to jest aforyzm. Nawet człowiek tak wytworny, jak Oskar Wilde, śmiał powiedzieć:
   „Jeśli kobieta chce wyjść za mąż, czyni to przede wszystkim dlatego, by miała komu urządzać sceny”.
   Od Wilde’a do Felicjana Dulskiego, wielu ludzi zgodna powzięło opinię, że jeśli się zdarzy baba, ciotka diabła, wtedy — „klękajcie narody”.
   Tak widać, być musi, aby nie było zastoju w interesie i aby w życiu był jakiś ruch; nudno by było na tym mdłym świecie, gdyby go ktoś do szewskiej czasem nie przywiódł pasji. Smutne i ckliwe byłoby życie samymi karmione konfiturami i samo sobie by zbrzydło, gdyby wszystkie damy od rana do nocy przygrywały na luteńce, jak kanarek wyjmowały cukier z buzi i wzdychały nadobnie. — ,,Kto nie zaznał goryczy ni razu…” itd. — Zła kobieta jest bocianem w sennym stawie, w którym żaby pędzą głupawy żywot, jest wilkiem w owczarni, aby sobie owieczki pobiegały cokolwiek dla zdrowia i szybszego krążenia krwi. Ten sam Wilde dowcipnie odpowiedział na pytanie: Co to jest zła kobieta? — „Jest to taki rodzaj kobiety, który sit; nigdy nie sprzykrzy”.
   I słusznie to powiedział. Zmienia ona smętne życie w teatr i cyrk, czasem w walkę atletów, czasem w młyn, w piekło, w meniżerię; nie pozwala ci usnąć, gnuśnieć, zasklepić się, utonąć w puchach far niente; jak surma Gradywa woła cię na bój, gryzie cię jak sumienie, zjada ci wątrobę jak sęp i w ten sposób możesz tanio zostać Prometeuszem.
   Nieczęsto się zdarza, aby takie złe damy przychodziły na świat w całkowicie doskonalej formie. Dawniej może było inaczej, stąd tyle po świecie wałęsało się wiedźm i czarownic, od czasu jednak, kiedy straszliwa mądrość Szekspira znalazła sposoby wyborne na „poskromienie złośnicy”, przelękła tym natura wydaje na świat jedynie półfabrykaty, reszty zaś dokonuje złośliwość żywota. Jadowitość jego jest tak wielka, że nawet najlepszy materiał umie zepsuć, skwasić najsłodsze wino, zatruć spokojne «serce, a duszę kobiecą kolcami pokryć jak jeża. Tak długo znęca się nad bezbronną niewiastą, że niewiasta z rozpaczy staje się zła i krążąc patrzy, kogo by pożarła. W ten sposób: die Weiber werden zu Hyaenen.
   Biedne złe kobiety! W jakiejś czeluści zapewne gorzko płaczą nad tym, że uśmiech spadł z ich oczu, tak jak liść z uschniętego drzewa. („Łzy są nadzieją kobiet brzydkich…”) Łatwo jest być dobrym, gdy się jest szczęśliwym, ale nieszczęście, srogie i zawistne losy, nędza, zgryzoty i brak miłości tak strasznie podjudzą serce, że zaczyna szczekać złym głosem, zamiast śpiewać. Każda ze złych niewiast była kiedyś młoda, a młodość rzadko kiedy ma złe spojrzenie i język jaszczurczy. Coś się tedy stało, coś takiego, co zaprawiło młodość żółcią i witriolejem.
   Czy tak, czy owak, czy z własnej winy, czy z cudzej damy te fatalną zrobiły karierę, nie ma dość dobrego powo
   du, aby symbolem ich czarnej goryczy czynić ową Ksantypą nieszczęsną. Mam dla niej wiele współczucia, wydaje się bowiem, że nie tylko ona winna jest swojej straszliwej opinii. Niczego jej, prawdę mówiąc, nie dowiedziono. Może to była zwyczajna babina^ ani zła, ani dobra, taka sobie ateńska kumoszka. Nagle cały świat ciska na jej stroskaną głowę kamienie wieków i naigrawa się z niej. Dlaczego? Dlatego, że ją bogi pokarały mężem—filozofem, samym Sokratesem, najmędrszym ze śmiertelnych, symbolem mądrości. Gdyby nie to, kulawy pies nigdy by o niej nie wspomniał, a tak, hajże na Ksantypę! — że ona też nie miała wzniosłego umysłu, że „nie stanęła na wysokości zadania”.
   Baba była głupawa, ale o tym najmędrszy człowiek świata mógł wiedzieć, zanim ją pojął za małżonkę. Po co się żenił? Kuta na cztery nogi w tych sprawach Ninon de Lenclos powiedziała nieco później: że „w miłości trzeba mieć sto razy więcej rozumu niż w dowodzeniu armiami”. Sokrates nie okazał zbytniej przenikliwości w tym interesie. Ożenił się i co z tego? To mianowicie, że nie ona jemu, lecz on jej zatruł życie.
   Rozważmy spokojnie. Piękny nie był; filozofowie mało kiedy bywają piękni. Sokrates jednak dopuścił w swoim wyglądzie do zbyt jaskrawej przesady w tym nawyku filozofów; ojciec jego był rzeźbiarzem, syn jednak nie był jego najwspanialszym dziełem. Geniusz obrał sobie za siedlisko „czerep rubaszny”. Bez obawy pomyłki można przypuścić, że chiton miał splamiony, a sandały tak źle związane, jak małżeństwo.
   Wedle odwiecznej mody filozofów był zapewne roztargniony, niedbały i mało go obchodziło, co będzie jadł i za co? Chociaż największy z filozofów nie miał jednakże nawet uposażenia docenta naszych czasów. Funduszu kultury narodowej nie było, więc wałęsał się goły, bez złamanego obola, ale do domu przychodził spać i jeść. O to jednak niech się martwi nieszczęsna Ksantypa; biła zapewne głową o marmur, skąd wziąć oliwę, skąd figi, czosnek i odrobinę prażonego bobu? Nieśmiertelny lubił zapewne wino, bo trochę wygląda na opoja. A on sobie wstawał rano i szedł na włóczęgę; gadał z każdym i — „akuszer umysłu” — wyciągał z niego prawdę udając franta. Bawił się doskonale przywodząc na hak rozmaitych prostaczków i „ściągając filozofię z nieba na ziemię”, mądrość jego była przeraźliwa, ale Ksantypa o tym nie wiedziała. Wiedziała, że wieczorem wróci do domu i zechce jeść. a potem spać.
   Musiała, samotna przez dzień cały, ciężkie wylewać ślozy, a potem, słuszne mając powody, wylała nie raz na Sokratesa kubeł zimnej i dotkliwej wymowy. Nie mając do kogo przemówić słowa, rzucała się na nie przy dobrej okazji jak wygłodniały tygrys na mięso, stad ta odrobina przesady w rozlewności jej przemówień. Źli ludzie opowiadają, że na promienistą jego głowę, na słońce filozofii, wylała jednego razu oprócz słów nieczystości z takiego naczynia, które dwaj szlachcice wynosili później z wielką ceremonią z sypialni francuskiego króla. O, potwarzy! Czy można przypuścić, że komfort w domu genialnego oberwańca pysznił się takim naczyniem? Musiał ktoś z Krety zełgać na ten temat i podał łgarstwo plotkującej potomności.
   To jest pewne, że biedną Ksantypę musieli brać wszyscy diabli achajscy; małżonek był włóczykij, niezdara i wałkoń. a ty, kobieto, tłucz głową o mur, aby miał co jeść i gdzie spać. „Rozum służy nam czasem do robienia wielkich głupstw” — musiała myśleć przed Rochefoucauldem. Dalej przeto z gębą na małżonka! Wrzask musiał być na całe Ateny, lecz nie można się dziwić, jeśli nawet, na chwile głos utraciwszy, wyrwała mędrcowi parę kosmyków z zatłuszczonej oliwą brody. Gdyby największy mędrzec miał dowcip Barbey d’Aurevilly’a, mógłby rzec smętnie: „Ochrypłem słuchając tej damy!” — On jednak nic nie mówił, lecz uciekł z domu i nawet nie sprał uczciwie uczciwej żony, co by jej może niejaką uczyniło przyjemność. Nie dał jej nawet tak drobnego dowodu — już nie miłości, lecz jakiego takiego zainteresowania! Trudno jest żyć bez filozofii, lecz — na styksowe wody! — znacznie trudniej jest żyć z filozofem. Taki, zagadnięty przez małżonkę, czy ją miłuje, wydaje okrzyk zdumienia i podziwu, że ją w ogóle posiada!
   Wielka przeto, niezmierna, musiała być jej rozpacz. Z pewnością bowiem była pośmiewiskiem całego przedmieścia; naśmiewały się z niej żony uczciwych rzemieślników: balwierza, rzeźnika i garbarza, że jej mąż jest filozofem, co sam do siebie gada, śmieje się bez powodu, czasem podskakuje, choć jest stary. Nieszczęście uczyniło ją złą i napastliwą, bieda gorzką, zgryzota kwaśną. I to wszystko za to, że zaufała miłości filozofa. („Łatwo poznać kobiety, które ufają swoim mężom; są bardzo nieszczęśliwe”). Może bywała głodna, gdyż czosnek i bób chowała dla niego? Może go kochała, a nienawidziła filozofii uważając ją za kręćka, któremu uległ i który go jej zabierał na cały dzień? Ksantypa przeto to nie potwór, to rozkrzyczane nieszczęście…
   I oto za ten ciężki żywot skazano ją na wieczystą hańbę i każdą autentyczną, renomowaną wiedźmę nazywają jej pięknym imieniem. Wielkim ludziom wszystko wolno, bo cały świat stoi po ich stronie, tylko żonom wielkich ludzi niczego nie wolno; zapamiętają im każde złe słowo i każdy garnek, rozbity na dostojnej głowie, nikt jednak nie pożałuje nigdy biednej niewiasty i nie zapyta, czy przypadkiem nie miała wiele słuszności? „Bieda! bieda!” — jak w greckiej jęczą tragedii. — „Trud na trudzie niesie trud!”, a ty, płacz, nieszczęsna Ksaiitypo, którą sobie ludzie podają z rąk do rąk i pędzą przed siebie jak diabła. Należy ją już ułaskawić, bo wiele wycierpiała.
   I dziś niejedna znalazłaby się dama, co by Ksantypę zapędziła w kozi róg, nie ma jednak Sokratesa, co by jej do słusznego pomógł rozgłosu.

poprzedni Spis rozdziałów następny