Kornel Makuszyński



VIII
OJ, BASIU, BASIEŃKO


    Panna Barbara Bzowska została mianowana oficjalnie przybraną córką państwa Olszowskich, którzy ją kochali tak jak własnego syna. Zjawił się on na bożym świecie ku niezmiernemu szczęściu babci Tańskiej. Nie zdołała ona do tej chwili przeczytać książek sławnego męża swojej wnuczki, zdrowie bowiem dopisywało jej niezmiennie. Potężnym sercem babci można było wbijać gwoździe w ścianę, jak żelaznym młotkiem. Żyła w wielkiej przyjaźni ze starym aktorem Walickim, pilnie jednak strzegąc, aby ukochany jej prawnuczek, Tadzio, nie ujrzał z bliska jego chmurnej twarzy.
    - Niech się pan nie zbliża do dziecka - mówiła serdecznie. - Na widok takiej złodziejskiej gęby chłopiec może dostać konwulsji albo straci mowę z przerażenia.
    - Pani też powinna mieć maskę na twarzy, gdy pani go bierze na ręce! - odpowiadał Walicki, malując każde słowo czarną mazią.
    - Słusznie - odpowiadała babka - ale do mnie już przywykł. Jak panu nie wstyd, aby tak wyglądać jak zmora? Czy to jest twarz? To jest katastrofa, a nie twarz ludzka. Przyjdzie pan jutro na obiad?
    - Pójdę raczej na cmentarz, bo tam weselej. A co będzie na ten obiad?
    Walicki przychodził i grywał z babcią w pikietę. Było to przedstawienie, za które należało płacić wstęp.
    - Pan albo szachruje - mówiła babcia - albo pan ma spółkę z diabłem, co wcale nie byłoby dziwne, gdyż posiada pan z diabłem rodzinne podobieństwo. Niech pan tak nie zgrzyta, bo mnie pan nie nastraszy. Ja się i diabła nie nastraszę!
    - Oczywiście! Ciocia nie boi się siostrzeńca! - ryczał aktor.
    Basia odwiedzała starowinkę codziennie i musiała zdawać sumiennie sprawozdania z tego, co się dzieje w szkole. Pani Tańska słuchała zachłannie, cmokając z podziwu.
    - Tego wszystkiego was uczą, Panie Święty!? I ty to wszystko rozumiesz? I głowa cię z tego nie boli? Straszne rzeczy wyprawiają teraz z kobietami... Mnie tam tyle nie uczyli, a ja dałabym radę całemu światu. Starali mi się wytłumaczyć, że ziemia jest kulista, ale powiem ci po cichu, że ja w to do dnia dzisiejszego nie wierzę. A co robi Tadzio?
    - Krzyczy! - śmiała się Basia. - Krzyczy i ciągnie staruszka Kibica za imitację ogona.
    - A co wujcio?
    - Wujcio krzyczy na Tadzia, że Tadzio krzyczy, a ciocia krzyczy na wujcia, że krzyczy na Tadzia. Mogłaby babcia przyjść, aby trochę nakrzyczeć na ciocię, bo wujcio krzyczy, że nie może pisać, a właśnie pisze nową książkę.
    - O czym znowu?
    - O miłości! - krzyknęła z niebiańskim zachwytem Basia. - Nikt tak na całym świecie nie umie pisać o miłości, jak wujcio Olszowski.
    - A skąd ty, smarkulo, możesz wiedzieć o tym? - zdumiała się babcia.
    - Ja? Babciu złota, przecie ja mam piętnaście lat!
    - A ja mam osiemdziesiąt. Marcysiu! Ile ja mam lat właściwie?
    - Czy ja wiem? - odpowiadała Marcysia wzruszając ramionami. - Chyba już ze sto...
    - Przepadnij, ty mętna kreaturo! Mam osiemdziesiąt i długo je będę miała. Słyszysz? A o miłości niczego nie wiem.
    - Wujcio mówił - śmiała się Basia - że pan Walicki w babci się kocha!
    - Walicki? Czekaj! To możliwe... Wciąż przewraca oczy i tak wzdycha, jakby miał cierń w żołądku. Czasem tak na mnie patrzy, jak gdyby chciał poderżnąć mi gardło, a teraz dowiaduję się, że to z miłości.
    - A nasza cała klasa - mówiła w głębokim zaufaniu Basia - kocha się w wujaszku Olszowskim.
    - Ho, ho! A ty w kim?
    Basia zmieniła się w purpurową piwonię.
    - Ja? - mówiła z niewinną minką. - Ja jeszcze dobrze nie wiem, bo nie jestem pewna. Nie mogę się zdecydować, bo ich jest dwóch...
    - Dwóch? - z nagłym zainteresowaniem zapytała babcia. - Kręcisz w głowie dwom od razu? Szalona dziewczyno?
    - To nie ja im kręcę, to oni... Jeden, proszę babci, to jest Julek, który jest prawie że genialny, bo umie naprawić radio i elektryczne dzwonki, a drugi - Zygmunt, co pisze wiersze. Wujcio czytał...
    - I co powiedział, co powiedział?
    - Trochę za surowo. Powiedział, że Zygmunt nie pisze poezji, tylko zawiązuje rymom kozie ogony. A to naprawdę śliczne wiersze... Śliczne! Wszystkie o mnie... Ja to wszystko babci mówię w wielkim zaufaniu... Niech babcia nic nie powie cioci, moja złocieńka...
    - Nic nie powiem, ale dwóch to za wiele. Mogłabyś jednego odstąpić Marcysi, od której uciekł trzydziesty szósty narzeczony.
    - E! Babcia żartuje, a mnie się serce krwawi. Babciu! Oni się nienawidzą! Z tego będzie jakieś nieszczęście! Julek, ten od radia, powiedział, że "z tego wierszoklety" wypuści ducha. A musi babcia wiedzieć, że on jest strasznie silny, a Zygmunt jest bardzo delikatny, bo każdy poeta jest delikatny. Ja niedawno przez całą noc nie mogłam zmrużyć oka, bo dostałam od Julka list. Napisał do mnie: "Wybieraj, bo się czarna krew poleje!"
    - I polała się?
    - Jeszcze nie... Ale mówię babci, że z tego będzie nieszczęście, bo prawdziwa miłość bez nieszczęścia nie ma wielkiego znaczenia. W ostatniej powieści wujaszka dwie osoby umarły z miłości, dlatego ta powieść jest taka śliczna. Nasza cała klasa płakała!
    - A co na to panie nauczycielki?
    - Też strasznie płakały.
    - To jakaś dziwna szkoła - rzekła babcia z powątpiewaniem.
    - Takiej drugiej nie ma na świecie! - zawołała Basia z zachwytem. - A ja w niej mam ogromne poważanie, dlatego że jestem bardzo blisko wujaszka. Babcia nie ma pojęcia, ile jego fotografii jest w naszej klasie.
    - Skąd?
    - Wszędzie sprzedają wujaszka po pięćdziesiąt groszy, a jeżeli się kupuje od razu cały tuzin, to po trzydzieści.
    - To za tanio - rzekła babcia. - Kilo cielęciny kosztuje tyle, co cały tuzin sławnych pisarzów. Zresztą słusznie. No, no! To wujaszek taka znakomitość... Patrzcie, patrzcie!
    - Przecie babcia wie o tym...
    - Wiem z waszego gadania, polegam jednak tylko na własnych sądach. Muszę się wreszcie zabrać do czytania jego książek. Ile tego jest?
    - Czy ja wiem? Więcej niż dwadzieścia!
    - Dwadzieścia? Nie dam rady. Ja jedną książkę czytam przez cały rok. Czy we wszystkich tych książkach pisze o miłości?
    - Oczywiście! O czym innym warto pisać?
    Pan Olszowski pisał właśnie, ku utrapionemu zdumieniu pani Tańskiej, dwudziestą pierwszą książkę. Czarne znaki liter, jak czarne motyle nie wiadomo skąd przylatujące, pokrywały gęstwą białe kartki papieru. Basia oglądała własnymi, oczarowanymi oczami tajemniczy cud tworzenia. Z niczego powstawało coś, co żyje i nie przemija. Z pustki zjawiali się żywi ludzie mający serce i mózg, krew i namiętności. Od razu umieli mówić językiem wspaniałym i przeczystym. Kochali się lub walczyli ze sobą, odnosili zwycięstwa lub umierali. Pisarz przywoływał je z jakiejś czeluści nocy, z jakiegoś odległego świata, jak czarnoksiężnik zwołuje zaklęciem geniusze i demony. Czynił to zawsze w wielkiej ciszy i w skupieniu. Basia widziała nieraz przez nie domknięte drzwi Olszowskiego pochylonego nad białą kartką papieru. Na czole miał pionową bruzdę, oczy jakby rozświetlone, a twarz jak gdyby cierpiącą. To zwoływanie duchów musiało być ciężką pracą, nadludzkim trudem, bo pisarz czasem westchnął tak ciężko, jak gdyby jęknął. Wtedy pani Olszowska kładła palec na usta ostrzegając wszystkich, że muszą zachować ciszę. Te widma bezcielesne, które pan Olszowski oblekał w ciało sprowadziwszy je na ziemię, musiały być płochliwe i lękały się krzyku.
    Koleżanki Basi słuchały z należytym podziwem opowieści Basi o tym, jak i kiedy pisze znakomity autor. Musiała im opowiadać o wszystkim. Czyniła to z dumą, a mówiła o swoim uwielbianym wujaszku z tkliwością. Zdawało się jej, że i na nią pada jeden promyczek jego wielkiej sławy. Było jej niezmiernie miło, że każdego słowa o nim słuchają dziewczęta z wniebowziętą miną. Trzeba się było jakoś odwdzięczyć.
    Od pewnego czasu pan Olszowski zasiadając do pisania zaczynał je od wielkiej awantury.
    - Gdzie, u licha, podziało się moje pióro?
    Wiadomo, że żołnierz nie może strzelać nie mając karabinu, a pisarz bez pióra nie może pisać samym palcem.
    Zaczynało się poszukiwanie pióra.
    - Może Tadzio gdzie zapodział? - pytała pani Olszowska bez wiary we własne słowa.
    - Tadzio na biurko nie wylezie! - wołał pan Olszowski.
    Kucharka nie używała pióra, gdyż była niepiśmienna, a jej listy miłosne pisał jeden student z czwartego piętra.
    - Może Kibic?... - nieśmiało podsunęła Basia.
    - Kibic? Skąd Kibic? Czy pisze na starość wiersze?
    Długo szukano wspaniałego narzędzia znakomitego pisarza, wspaniałe narzędzie jednakże zapadło się pod ziemię. I to nie raz, trzy nowe zapadły się po trzykroć. Jeszcze większym zdumieniem napełnił pana Olszowskiego gwałtowny ubytek czarnej krwi, którą ludzie pospolicie nazywają atramentem. Można było z małym prawdopodobieństwem oskarżać Kibica, mającego wrodzone złodziejskie instynkty, o zaprzepaszczenie piór, stanowczo jednak nie można było przypuścić, aby zachłannie i maniacko wypijał atrament. Psy miewają najdziwniejsze upodobania, nauka jednakże nie zanotowała takiego pomylonego psa, który by wypijał atrament.
    - To zaczyna być niepojęte! - wołał pan Olszowski.
    Od tej chwili atramentu ubywało tylko tyle, ile go zużywał na pisanie, natomiast rozpoczęły się dziwne historie na innym terenie.
    Zakłopotana pani Olszowska oznajmiła dnia jednego, że w sposób niewytłumaczony zdematerializowało się czy przepadło z tego świata: sześć kołnierzyków wielkiego pisarza, numer 41, z napisem Splendid, a do tego zużytych, przygotowanych do wyprania. Kibic nie mógł być posądzony. Nie można było posądzić też o tę psotę mieszkańców rodzaju ludzkiego, na cóż bowiem przydałby się męski kołnierzyk Basi czy Tadziowi, czy wybornej kucharce?
    - Może sam gdzie zarzuciłeś? - pytała beznadziejnie pani Olszowska.
    Sławny pisarz oznajmił spokojnie, że może jest nawet dziwakiem, nie ma jednak zwyczaju zdejmowania kołnierzyka na mieście i porzucania go na ulicy, tym bardziej - sześciokrotnie. Sprawa została nie wyjaśniona. Jak się to stało, nikt tego nie wiedział. Pan Olszowski machnął ręką, najpierw lewą na pióra i atrament, potem prawą na kołnierzyki, lecz niedługo potem chwycił się za głowę od razu ręką i lewą, i prawą.
    - Na miłosierdzie boskie! - wołał potężnie. - Zginęło mi sześć kartek rękopisu!
    Była to już sprawa gruba, rzec można "kryminalna". Basia powróciwszy ze szkoły trafiła na trzęsienie ziemi i domu, który został wywrócony do góry nogami. Sześciu bezcennych kartek szukano nawet na lampie zwisającej u pułapu. Właśnie odbywało się śledztwo. Ponieważ kucharka okazywała zawsze dla przedmiotów zapisanych lub zadrukowanych ponurą obojętność, więc wyciągnięto w tej chwili kosmatą duszę z jej ospałego ciała i zapytywano, czy małej cząstki twórczości znakomitego autora nie użyła przypadkiem do prywatnego użytku, do zakręcania bogatych włosów w kunsztowne esy-floresy? Szanowna ta osoba przysięgała na własną śmierć, że głupia by była, gdyby do tych zabiegów używała zapisanego papieru mając do rozporządzenia czysty.
    Pan Olszowski był bardzo smutny, a Basia dostrzegła z przerażeniem, że pani Olszowska ma łzy w oczach.
    - Czy to wielka strata? - zapytała Basia cicho.
    - Dziewczyno! - rzekła rozpłakanym głosem pani Olszowska. - Wujaszek pracował nad tym prawie że całą noc.
    - O, Boże! - jęknęła Basia. - To z nowej książki?
    - Tak, z nowej...
    Basia zamknęła się w swoim pokoju. Po dłuższej chwili weszła do gabinetu pana Olszowskiego, który wciąż jeszcze szukał przewracając papiery. Stanęła przy drzwiach i powiedziała drżącym głosem:
    - Niech wujcio nie szuka... Ja jutro odniosę... To ja zabrałam...
    Pan Olszowski spojrzał na nią ze zdumieniem.
    - Och, Basiu! - rzekł głosem boleśnie drżącym.
    - Niech mnie wujcio zabije - mówiła Basia przez łzy. - Ale niech tak na mnie nie patrzy... Ja nie wiedziałam, że to z nowej książki... ja bym nigdy... Myślałam, że już niepotrzebne... O, wujciu, wujciu, jaka ja jestem nieszczęśliwa... Jutro odniosę! Przysięgam!
    Pan Olszowski spojrzał na nią bystrze.
    - Chodź tu bliżej, moje dziecko! - rzekł miękko.
    Basia szła machinalnie, jakby nie wiedząc o tym, że się porusza. Patrzyła w jego oczy z niewysłowionym lękiem. Blada była jak te kartki z nowej jego książki. Zaczęła mówić urywanym, zwiotczałym od łez głosem:
    - Ja zabrałam i te kartki, i pióra, i atrament, i kołnierzyki... Ja jestem podła... że się nie przyznałam...
    - Atrament zabrałaś i kołnierzyki? Na Boga Ojca! Na co ci są potrzebne moje kołnierzyki?
    - Ja nie dla siebie... wujaszku... ja nie dla siebie... Ja cię tak kocham, że już nie wiem jak... Ale ja to wszystko dla szkoły...
    Zdumiał się po raz drugi pan Olszowski. Podszedł do niej, objął serdecznie i. posadził na krześle naprzeciwko siebie.
    - Gadaj, Basiu, co i jak - rzekł łagodnie. - I nie płacz!
    - Ja wcale nie płaczę... - mówiła Basia oblewając łzami twarz, nos, dywan na podłodze i każde słowo. - Ja chcę umrzeć, bo jestem strasznie podła.
    - Nie jesteś podła, tylko głupiutka. Co z tą szkołą?
    - W szkole mam sześć przyjaciółek... Moja cała klasa kocha się w wujaszku, a te sześć to najwięcej... Każda ma fotografię wujaszka, a jak są wujaszka imieniny, to ją stawiają wśród kwiatów i palą przed nią świeczkę.
    - Nie może być! - zawołał uradowany pisarz.
    - Słowo honoru daję! - rzekła Basia. - Tak strasznie wujaszka kochają, że już więcej nie można... Więc ja im musiałam dać te pióra i ten atrament... Trzy dostały pióra, a trzy atrament...
    - I co one z tym robią?
    - Chowają na pamiątkę, ale atrament jedna chciała wypić... Mówiła, że wojownik, który zje serce lwa, staje się nieustraszony, a jeżeli ona wypije ten atrament, to będzie tak pisała jak wujaszek... Taka głupia... A kołnierzyki wzięłam, bo mi nie dawały żyć... I koniecznie, żeby były nie prane.
    - I noszą je? - pytał pan Olszowski dziwne czyniąc grymasy.
    - Nie, bo za wielkie... A potem zaklęły mnie, abym przyniosła autograf... Ja chciałam wziąć stare kartki, ale przez pomyłkę wzięłam nowe... O, wujaszku, niech mnie wujaszek zabije! Nie jestem warta lepszego losu... A kartki jutro odniosę... Czy wujaszek mi przebaczy?
    Pan Olszowski śmiał się szeroko i serdecznie.
    - Przebaczam, przebaczam, ale już tego nie czyń więcej. Co będzie, jeżeli twoja klasa zażąda mego fraka albo biurka? Przebaczam teraz, bo zbrodnia została popełniona z miłości... Basiu! Co robisz? Czy chcesz mnie udusić? Dostaniesz jeszcze trzy pióra... Dość, dość, niemądra dziewczyno!
    Nazajutrz wróciła Basia ze szkoły z rozpaczą w oczach.
    - Gdzie rękopis? - spytał pan Olszowski na tajemniczej konferencji.
    - Nie chcą oddać - mówiła Basia zduszonym głosem. - Podłe kobiety! Jedna powiedziała: "po moim trupie!", ale wszystko będzie dobrze, wujaszku, tylko trzeba się potargować.
    - Co ty wygadujesz?
    - Mówię prawdę... Każda z nich odda kartkę, ale tylko wtedy, gdy wujaszek wpisze się każdej do pamiętnika.
    - To gwałt! - zaśmiał się autor. - O, kozy nieznośne! Ładne masz przyjaciółki... Ale trudno! Napiszę każdej ze dwa słowa.
    - Dwa słowa? Będzie mało...
    - Więc napiszę więcej. Przynieś jutro te pamiętniki.
    Basia zaczęła kręcić głową.
    - To też się nie da zrobić. One chcą z ręki do ręki, szczególnie ta, co powiedziała: "po moim trupie!" Wujaszku najdroższy! Czy one mogą przyjść same?
    - Skaranie boskie! - zawołał pan Olszowski. - Niech przyjdą.
    Ekipa złożona z sześciu przyjaciółek Basi stała najpierw przez pół godziny u drzwi. Serca tłukły się nieznośnie w całej ekipie, tak że można było stukot ten słyszeć na schodach. Żadna nie chciała zadzwonić.
    Sześć par długich i cienkich nóg drżało jak trzcina na wietrze. Wreszcie ta, co to "po moim trupie!" - zamknęła oczy i z rozpaczliwą odwagą zadzwoniła. Otworzyła Basia blada i przejęta.
    - Która będzie mówić? - zapytała cicho.
    Cała ekipa pozbawiona była jednak ryczałtem mowy ludzkiej.
    - Basieńko, mów ty! - błagało sześć rozdygotanych serc.
    Weszły do gabinetu Olszowskiego jak gęsi, jedna za drugą. Zbiły się w gromadkę i dygnęły, co im przyszło z wielką łatwością, gdyż nogi uginały się same. Sześć par oczu spojrzało z lękiem i ujrzało łagodny, rozbawiony uśmiech znakomitego pisarza.
    Nie gniewa się! Morowy chłop! - krzyknęło sześć serc.
    - Wujaszku, to właśnie one! - wygłosiła Basia potężne przemówienie.
    - Niech panie usiądą - rzekł Jowisz łaskawie.
    - My postoimy! - odpowiedziała z niesłychaną odwagą ta, co to "po moim trupie!"
    Pół tuzina rumieńców zakwitło na sześciu dziewczęcych twarzyczkach. Spojrzenia zaczęły błyskawicznie łowić wszystko, co tkwiło dokoła, aby zapamiętać i wynieść w oczach. Trzeba będzie przecie opowiadać całej klasie.
    Handel wymienny odbył się w atmosferze wybitnie przyjaznej i pełnej uśmiechów. Pan Olszowski bawił się jak w wesołym teatrze i pisał, pisał, pisał.
    - Imię pani? - pytał trzymając pióro.
    - Kicia... - odpowiedział szklany głosik.
    - Z czego to jest zdrobnienie?
    - Z Marii.
    - Aha! To łatwo odgadnąć - śmiał się autor i wpisywał barwne zdanie.
    Bystre oczy śledziły, czy następnej nie napisał mniej niż poprzedniej, ale mąż to był sprawiedliwy i nie pragnął niczyjej krzywdy.
    - A co? - pytała rozjaśniona Basia w przedpokoju. Na znak, że głosem ludzkim niepodobna wyrazić zachwytu, pół tuzina oczów wzniosło się ku pułapowi, nad którym wedle wszelkich obliczeń było niebo.
    - W naszej szkole jest rewolucja! - oznajmiła Basia nazajutrz. - To się wszystko źle skończy... Cała szkoła tutaj przyjdzie...
    Wróżba Basi okazała się prawdziwa. Molestowano ją ze wszystkich stron, ale Basia była jak skała. Sześciokrotna awantura była wystarczająca, tym bardziej że wzniosły i wspaniały pan Olszowski nie zażądał zwrotu kołnierzyków numer 41. Triumfatorki przechwalały się jednak ponad ludzką miarę, co wielce rozjątrzyło społeczność szkolną. Jedne dziewczęta nie śmiały marzyć o wielkim szczęściu posiadania autografu, inne ukryły gorycz w sercu. Jedna tylko, panna Wanda, nie mogła usnąć. Była to śliczna dziewczyna o zielonych oczach. Wiedziała o swojej urodzie i obnosiła ją jak paw, ptak nadobny i nadobnie głupi. Uporczywie przynosiła Basi swój pamiętnik w safian oprawny i równie natarczywie prosiła o "protekcję".
    - Nie mogę, Wandziu! - tłumaczyła się Basia. - Wujaszek jest dobry, lecz nie mogę nadużywać jego dobroci.
    - A dla innych mogłaś to zrobić?
    - Mogłam, ale wplątałam się w awanturę, a wujaszek...
    - Więc nie weźmiesz mojego pamiętnika?
    - Teraz nie. Może kiedyś, później...
    - Nie weźmiesz?
    - Nie!
    - Daj jej spokój! - wołały koleżanki. - Odczep się!
    Zielone oczy ślicznej dziewczyny przygasły. Powiedziała złym głosem:
    - Wiesz, co ci powiem? Kpię sobie z twego niby-wujaszka i z ciebie... ty... ty... znajdo!
    - O, Boże! - jęknęła Basia.
    Kilkanaście dziewczynek nie rozumiejąc, co ma oznaczać to ostatnie słowo, zdrętwiało z innego powodu: ta bezczelna Zielonooka obraziła wielkiego pisarza, grudą ziemi cisnęła w bóstwo! Ha! Z niemej chwili zdumienia wytrysnęła z dzikim szumem fontanna awantury. Zielonooka zostałaby na miejscu ukamienowana, zarząd szkoły jednakże nie mogąc przypuścić, że kiedykolwiek zajdzie tego potrzeba, nie postarał się na czas o potrzebną do nagłej operacji ilość kamieni. Obrzucono przeto Zielonooką kamiennymi słowami, co nie uczyniło na niej zbyt wielkiego wrażenia. Została jednak bez żadnych narad w tym względzie obwołana za trędowatą. Wszystkie serca zostały dla niej zamknięte, jak się niektóre kwiaty przed nocnym zamykają chłodem. Ciężkie to było postanowienie. Człowiek nie może ciężej ukarać człowieka, jak go karze zamknąwszy przed nim serce.
    Basia była wstrząśnięta. Pan Olszowski jest zbyt wielkim i wzniosłym człowiekiem, aby mogły go dotknąć lub poniżyć jadowite, ze złości narodzone słowa. Lecz co miało oznaczać to ostatnie? Czemu ta dziewczyna nazwała ją "znajdą"? Rzuciła tym słowem jak ciężkim pociskiem. Co to znaczy "znajda"? Basia wie, że "znajdą" nazywają najnieszczęśliwszą istotę na bożym świecie: dziecko bez rodziców, których albo śmierć zabrała, albo inne jakieś nieszczęście. Nie ma dość ciepłej, dość tkliwej i serdecznej miłości, którą człowiek powinien ogarnąć i otulić takie stworzonko, porzucone na srogiej ziemi. "Znajda" jest najniewinniejszym stworzeniem bożym, któremu się dzieje najstraszliwsza krzywda. Płacze, a nie ma tej matki, która by scałowała z jej ocząt łzy. Tylko zbrodnicza głupota wymawia straszne słowo: "znajda", z pogardliwym uśmiechem. Przecie to słowo jest jak łzy. Nieogarniona mieści się w nim krzywda. "Znajda" jest bezbronnym pisklęciem, wyrzuconym z gniazda przez burzę. Najtkliwszym czynem dobrego człowieka jest podniesienie samotnego dziecka z bruku i przytulenie go do serca. Czyn taki zapisuje Bóg złotym piórem.
    Basia wie o tym wszystkim. Nie rozumie jednak, dlaczego koleżanka nazwała ją "znajdą". Jaka gorzka myśl tkwiła w tym ohydnym szyderstwie? Gdy wróciła do domu, miała oczy pełne łez.
    - Co ci jest, Basieńko? - spytała ją zaniepokojona pani Olszowska.
    - Nic, cioteczko, nic mi nie jest...
    - Chyba nie z radości płaczesz?
    - Czy ja płaczę? O, ciociu!
    Wtuliła głowę między ramiona pani Olszowskiej, która zaczęła ją gładzić po włosach.
    - Co się stało dobrej dziewczynce? - pytała pani Olszowska serdecznie. - Co się stało?
    Z zaciśniętymi ustami i nieruchomym spojrzeniem wysłuchała opowiadania Basi.
    - Dziecko drogie! - mówiła najtkliwszym głosem.
    - Ta zła koleżanka myślała, że cię obrazi. Nie wiadomo, skąd wie o tym, że nie masz rodziców, że jesteś sierotą. To głupia pannica... Gdybyś nawet była, jak ona powiedziała: "znajdą", byłabyś nieszczęśliwym dzieckiem, któremu nie wolno przypominać jego niezmiernego nieszczęścia. Ciebie jednak znaleziono w martwych ramionach matki.
    - Jak to było? - spytała Basia bez tchu. Dotąd nie rozmawiano o tym nigdy. Basia wiedziała, że jej rodziców zabrała śmierć, lecz nie chciano rzucać mroku na jej maleńkie serce opowieścią o tragedii. Pan Olszowski miał jej kiedyś powiedzieć o wszystkim, kiedy to serce dziewczęce dojrzeje i mężnie zniesie krwawą historię nieszczęścia. Widać jednak, że zachłanna, żarłoczna ciekawość ludzka znała dzieje Basi, a teraz zła dziewczyna ulepiła z jej nieszczęścia pocisk i ugodziła nim w zdumione i zalękłe serce. Pani Olszowska zaczęła jej opowiadać. W pokoju było mroczno, a słowa wsiąkały w mrok jak wilgoć łez w czarną tkaninę. Mówiła jej o ojcu, o którym słuch zaginął po wyprawie do południowoamerykańskiej puszczy. O matce, do obłędu zrozpaczonej, ogarniętej nieprzytomnym bólem podczas podróży, zapewne po otrzymaniu okropnej wiadomości z Ameryki. O pani Budziszowej, dobrej kobiecie, o pomyłce zacnego straszliwca Walickiego, o krewnych mieszkających we Francji.
    - Resztę przeżyłaś z nami, dziecko drogie. Wiesz o tym, jak cię kochamy... Bóg nam ciebie przysłał, maleńka, i pozostaniesz z nami, jak długo zechcesz. Mamy oboje z wujaszkiem jedno serce, a ty wiesz, że się ono nigdy nie odmieni... Czy jeszcze chcesz wiedzieć o czym, Basieńko?
    Basia słuchała całą duszą, wpatrzona bystrze w mrok, jak gdyby się w jego czeluści odbywały te wszystkie dzieje, które jej opowiadano. Wysiłkiem pamięci wywołała z niego bladą, woskową, śliczną twarz matki. Usłyszała w mroku rozpaczliwy krzyk, piekielny warkot i zgrzyty. Potem się wszystko zatarło i rozpłynęło, a mrok słonecznie pojaśniał.
    - O, mamusiu... - westchnęła tak cichutko i tak przejmująco, że pani Olszowska zadrżała i przytuliła ją do siebie tak blisko, że aż do serca.

poprzedni Spis treści następny